– Ja żyję – powiedział Zięba. – Stefan, ja żyję!
Stefan podniósł się i objął go szerokim, przyjacielskim gestem. Zięba poklepał go po plecach. I wtedy Stefan nagle rozpłakał się.
– …Wszystko będzie dobrze – paplał Zięba. – Studio się naprawi… To przecież nic takiego… tylko sprzęt. Ja żyję, Stefan. Wszyscy żyjemy. Weźmiemy kamery i pojedziemy. Gdzieś, gdzie się dzieje… Pokażemy ludziom, jaki świat jest piękny… Pokażemy jeszcze tyle ciekawych rzeczy, Stefan. Zabiorę z nami Jolę, sfilmujemy wszystkie cuda świata… Mam tyle pomysłów…
– Co chcesz sfilmować? – krzyknął nagle Stefan przez łzy. – Co chcesz pokazać? – Wyrwał się Ziębie i wyszarpnął spomiędzy gruzowiska na podłodze pomiętą wstęgę komputerowej składanki. Wydruk serwisu informacyjnego. – To?! Płonący Watykan? Sześć tysięcy trupów w Rzymie? Bonn zatrute sarinem? Cztery miliony trupów na ulicach? Może Milicję Postępu pacyfikującą Los Angeles? Może siedemset samospaleń na Times Square? Albo żywe pochodnie wzdłuż drogi do Moskwy? A może osiem tysięcy ukrzyżowanych na stadionie Jankesów? A może chcesz pokazać warszawskie ulice? Rzezie na Pradze? A może Brygady Eutanazyjne szukające chrześcijan? Albo może oddziały Nowego Oficjum palące heretyków? Nie zauważyłeś, że świat oszalał? Komu chcesz jeszcze pokazywać… cuda…? To koniec, Zięba, uciekaj stąd. Ratuj dzieci i żonę, i uciekajcie. Trzymajcie się z dala od miast. I nie ufaj nikomu. Ani Oficjum, ani Katolickiej Armii Wolności, ani Akcji Socjalistycznej. Nikt nie pozostał normalny. Uciekaj!
Zięba popatrzył na niego i wyszedł na ulicę. Był zdrowy. Mógł oddychać. Mógł żyć. Skorupa szczęścia nagle opadła z niego, ale nadal nic nie rozumiał. Szedł jak automat i patrzył. Znikły reklamy. Idiotyczne uliczne planszety płonęły albo straszyły chmurami dziur po pociskach. Nie wszystkie sklepy rozbito i splądrowano, ale ze wszystkich zerwano reklamy. Slogany, infantylne kolorowe plakaty, wesolutkie reklamowe maskotki leżały w zwęglonych stosach na rogach ulic. Nie myślał. Rejestrował obrazy jak żywa kamera. Jak ostatni dziennikarz świata nagrywający relację na Sąd Ostateczny. Zbliżenie. Tłum. Wszyscy w workach, z wycięciami na ręce i głowy. Fioletowe z zimna stopy depczą lodową kaszę. Kobiety mają ogolone głowy i różańce. W ogień lecą książki. Zwijają się kolorowe okładki, płonące kartki lecą z wiatrem jak czarne motyle. Panorama.
Chór słów, bez ładu i składu, nad głowami rozpędzony dziki gon ołowianych chmur. Cięcie.
Wypalony szkielet kościoła, na ocalałej ścianie czarny napis sprejem: PENITENTIAGITE, na schodach martwy człowiek w sutannie, z rozprutym brzuchem. Z pogorzeliska wznosi się ku niebu żelazna dłoń przebita hufnalem. Cięcie.
W rozbitym sexshopie leżą ciała, ułożone równo, rzędem. Szczupła dziewczyna nachyla się nad podbrzuszem jednego z leżących, jak chirurg. Ręce i skalpel ma do łokci schlapane krwią. Na ścianie napis: MĘSKIE SZOWINISTYCZNE ŚWINIE. Cięcie.
Dziewczyna leży wepchnięta w stos śmieci, nogi rozrzucone szeroko, sztywno, w szklanych oczach dziki gon chmur. Gdzieś daleko pruje ciszę samotne staccato kałasznikowa. Cięcie.
Sześciu młodych ludzi idzie całą szerokością ulicy, długie koszule, na piersi pacyfy wycięte z blachy, na podogolonych wysoko czołach zielony napis: GAJA. Jeden z nich wyciąga prosto w kamerę kij do bejsbolu.
– Masz skórzane buty, bracie. Ile zwierząt musiało za nie oddać życie, faszysto?
Cięcie. Koniec relacji.
Zięba ocknął się, sięgając do kieszeni. „Płacę ci”. Karta działała zawsze. Każdemu można zapłacić.
Nie miał już karty. Oddał ją.
Wojownik Gai oparł pałkę na ramieniu i oblizał wargi. Zięba wyjął rękę z kieszeni i spojrzał.
Nie miał karty. Miał tylko garść żelaznych kulek.
Toruń, sierpień 1997
OPOWIEŚĆ TERAPEUTY
W czwartki wieczorem noszę w sobie całe zło świata. A przynajmniej tak czuję. Czwartkowego, zapłakanego wieczora wydaje się, że ciężar tego wszystkiego, co ludzie zostawiają w moim małym, sterylnym gabinecie, za chwilę zarwie podłogę. Pracuję od poniedziałku do czwartku, jakieś sześć godzin na dobę. Możecie pękać z zazdrości.
Kiedy wychodzę z kliniki, moja głowa przypomina betonową śmietniczkę. Ludzie wrzucają do niej swoje lęki, utracone marzenia, zawiedzione miłości, obsesje i niespełnione pragnienia. W czwartkowy wieczór jestem tego pełen. W poniedziałek jestem znakomitym terapeutą, z instynktem i w ogóle. Oferuję wsparcie, bezwarunkową akceptację i gotowe recepty. Na kilogramy. W czwartek o osiemnastej ostatni pacjent jest dla mnie wysłannikiem piekieł.
Gabinet w małej prywatnej klinice, gdzie pracuję, jest idealnie bezosobowy. Białe ściany, proste, nowoczesne biurko, lampka i fotel. Mógłby to być równie dobrze gabinet internisty albo laryngologa. Jedyną różnicę stanowi skórzany, dyrektorski fotel, na którym siadują moi pacjenci. U lekarza każą ci zwykle spocząć na składanym metalowym krzesełku, jak z wyposażenia przydrożnego baru. Tutaj jest obrotowy, wygodny fotel. Siada się na nim, żeby oczyścić skołataną duszę z całego cywilizacyjnego szlamu. To jest prywatna klinika. Jedna wizyta kosztuje co najmniej sto złotych. Mimo to pacjent, który wychodzi, zazwyczaj mija się w drzwiach gabinetu z następnym. Mam tylko kilka sekund na płynne przejście od nerwicy lękowej endogennej do depresji, albo od nerwicowej oziębłości seksualnej do ostrej agorafobii. W zasadzie terapeuta po sześciu godzinach czegoś takiego nie nadaje się już do niczego. Równie dobrze można opowiedzieć swoją historię popiersiu Freuda. Przez pierwsze trzy dni system działa idealnie. W czwartek tracę odporność. Terapeuta musi być twardy – sprawy pacjentów muszą spływać z niego jak deszcz z łabędzia i zostawać za drzwiami gabinetu. Brzmi okrutnie, jednak to kwestia przetrwania. Terapeuta, który przestaje spać po nocach, nękany koszmarami swoich klientów, sam zmierza prosto w otchłań. Jednak pod koniec tygodnia tamy zaczynają przeciekać i wtedy moja osobowość po prostu się rozpada. Wtedy z najciemniejszych piekielnych czeluści wypełzają najcięższe przypadki i siadają na kanapach w poczekalni.
Był ostatnim pacjentem tego dnia.
Miałem już za sobą kompletnie nieudaną sesję z notorycznie zdradzaną trzydziestoletnią gospodynią domową (trzecia wizyta), której jedyna aktywność polegała na rozpaczliwym płaczu po wykrztuszeniu kilku oskarżeń pod adresem małżonka. Nic nie pomogło – brak kontaktu.
Potem był pałający do mnie żywiołową nienawiścią, zamknięty w sobie, pięćdziesięcioczteroletni inżynier z ostrą hipochondrią na tle lęku przed śmiercią, który nie wierzył w terapię oraz psychologię i pragnął to udowodnić. Przychodził, ponieważ przysłała go znękana rodzina, a on chciał im wykazać, że marnują pieniądze.
Kiedy zamknęły się za nim drzwi, poprosiłem sekretarkę o pięć minut przerwy, modląc się, żeby powiedziała coś w rodzaju: „Panie doktorze, ale ten pan na osiemnastą nie przyszedł”. Uparcie tytułowała mnie doktorem – taka medyczna maniera.
Posiedziałbym wtedy przez pół godziny, odzyskując powoli kontakt ze światem i chęć do życia. A potem poszedłbym do domu i stracił przytomność.
Moje modlitwy nie zostały wysłuchane, ale rzekomy lekarski autorytet dał mi pięć minut. Zrobiłem w notesie kilka notatek dotyczących poprzedniego pacjenta. Niewiele, bo tego dnia nie było z niego pożytku. W takim notesie znajdują się efekty działania rozmaitych słownych potrzasków, jakimi terapeuta może wydobyć z człowieka ukryte w nieświadomości motywy i informacje. Pod koniec tygodnia jednak najwięcej tam jest bezmyślnych bazgrołów i obrazków na marginesach.
Potem otworzyłem okno i ku zgorszeniu całego świata wypaliłem papierosa. Uważam, że to lepiej, niż gdybym zażył xanax, a działa szybciej. Skoncentrowałem się na „tu i teraz”, żeby pozbyć się nieokreślonych i urojonych problemów, a potem spróbowałem pomyśleć o sobie z życzliwością. Nie udało się. Czułem ogólny niesmak. Chodzi o to, że po kilku dniach pracy sam przestaję wierzyć w psychologię. Wydaje mi się, że gdybym mógł poprawić los moich nieszczęsnych pacjentów – wycofać ich z wyścigu szczurów, umożliwić wyprowadzenie się z domu rodziców, albo usunąć finansowe uzależnienie od teściów, nastąpiłoby cudowne ozdrowienie. Trzymali ręce w płomieniu, a ja uczyłem ich usuwać ból mocą umysłu, zamiast po prostu zgasić ogień. Norma cywilizacyjna uczy, że zdrowy człowiek ma uśmiech na twarzy, nawet gdy jego palce płoną. Niestety, żeby naprawdę leczyć ból duszy, trzeba być Bogiem.