W biurku trzymałem aerozol, który według napisu na etykietce niwelował zapach tytoniu. Może i tak, ale pozostawiał w powietrzu syntetyczny zapach mydlarni.
Postawiłem na blacie biurka nowe pudełko ligninowych chusteczek. To jest produkt pierwszej potrzeby w gabinecie psychologa. Prędzej czy później pacjenci stają twarzą w twarz ze swoją obnażoną osobowością, a wtedy zaczynają płakać. Wszyscy. A to jest takie szczególne miejsce, gdzie można. Tutaj wraca się do najgorszych momentów dzieciństwa i dotkliwie poznaje własne ograniczenia.
Nalałem wody mineralnej do plastykowego, jednorazowego kubka. Podczas stresu zasycha w gardle.
Moje biurko ma pod blatem wysuwaną półkę na klawiaturę komputera. Być może zresztą, w dzisiejszych czasach wszystkie biurka są w nią rutynowo wyposażane. Używam tej półki do dyskretnego robienia notatek tak, by klient nie miał wrażenia, że jest przesłuchiwany. Mogę na niej położyć dyktafon albo plik testów. Jednak nade wszystko trzymam tam zegarek. Mały, płaski, elektroniczny budzik przeznaczony dla turystów. Ludzie mówią rzeczy, które wydają im się jedyne w swoim rodzaju, bardzo intymne i doniosłe. Jedno nieostrożne spojrzenie na zegarek może zepsuć kontakt na długo.
Wszedł do gabinetu i przywitał się nieśmiało, a ja stłumiłem jęk na widok jego siwizny. Psycholog powinien być budzącym szacunek patriarchalnym starcem – stary Sigismund wyglądał doskonale. Tymczasem ja mam tak zwaną chłopięcą urodę. Nie jestem takim znowu nastolatkiem, ale wyglądam raczej niestaro, i większość klientów po czterdziestce już w pierwszej chwili reaguje protekcjonalną niechęcią: „Taki młody?”
Czterdziestopięcioletni urzędnik mógł niczego nie doświadczyć poza swoim biurem, przeciętną żoną i telewizją, ale nigdy nie uwierzy w młodego terapeutę. Zawsze jest reakcja typu: „Co taki gówniarz może wiedzieć o życiu?” Tak jakby chirurg musiał odnieść wszystkie możliwe rany, żeby samemu operować. Albo jakby ich monotonne i banalne kompromisy były jakieś wyjątkowe.
Mój pacjent wyglądał dobrodusznie, trochę jak święty Mikołaj z krótko przystrzyżoną brodą. Być może zresztą nie był wcale stary, tylko przedwcześnie posiwiał. Było w nim coś konserwatywnego, w dobrym, mieszczańskim stylu. Szara sportowa marynarka z tweedu i bardzo eleganckie okulary z cienkich złotych drutów miały w sobie coś angielskiego. Doktor Doolittle. Wydawał się niezdolny do złości. To ja powinienem tak wyglądać.
Zaprosiłem go na fotel i zamknąłem drzwi. A potem usiadłem za biurkiem.
– Myślałem, że każe mi pan położyć się na kozetce – roześmiał się. Miał silny, zdecydowany głos.
– Freud kładł ludzi na kozetce, bo był nieśmiały i bał się kontaktu wzrokowego – wyjaśniłem i splotłem dłonie w geście, który wyrażał cierpliwość i uwagę. Był sympatyczny, więc z łatwością przybrałem serdeczny i uspokajający ton głosu. Początek zawsze jest dla nich nieprzyjemny. – Proszę powiedzieć, co pana dręczy.
– Trochę to trudno wyrazić jednym słowem. – Uśmiechnął się z zażenowaniem i zakołysał fotelem z lewa na prawo. Stopy w czarnych półbutach trzymał równo i porządnie jedną obok drugiej.
– Po prostu proszę mówić. Stopniowo dojdziemy do sedna.
Westchnął i obejrzał dokładnie swoje dłonie, jakby miał na nich wypisane wszystkie odpowiedzi. Siedział swobodnie, ale nie nonszalancko. Nie obejmował ciała ramionami, ani nie uciekał wzrokiem.
– Ostatnio… To znaczy od paru lat, ale to uczucie narasta, mam wrażenie, jakbym był kimś innym.
– Kimś innym? – To jedno z pytań, które nie są pytaniami, tylko kostkami cukru mającymi zachęcić do dalszych sztuczek. No, dalej, powiedz coś więcej.
– To jak amnezja. Wiem, jak się nazywam, znam swoją rodzinę, wiem, co robię i tak dalej, ale mam uczucie, że kiedyś było inaczej i że powinienem do tego wrócić. O czymś zapomniałem. O czymś ważnym. Stale mam to na wyciągnięcie ręki i nie mogę sobie przypomnieć. Codziennie budzę się rano i mam uczucie, że powinienem być zupełnie gdzie indziej. Czuję, że to bardzo ważne, ale zupełnie nie pamiętam, o co chodzi. Bez przerwy sprawdzam – czy zabrałem klucze, czy wyłączyłem gaz, ale to nie to. To coś głębiej i znacznie ważniejszego. Jakbym zaniedbywał jakieś ogromne obowiązki. Może pan w czymś takim pomóc?
– Nie wiem. Czy problem polega na tym, że chciałby pan być kimś innym? Tak naprawdę to pan zna wszystkie odpowiedzi. Ja mogę tylko pomóc je odnaleźć. Ale przede wszystkim musimy dotrzeć do sedna problemu.
– Nie chciałbym być kimś innym. Właśnie o to chodzi. Najbardziej ze wszystkiego chciałbym być tym kim jestem i niczego nie zmieniać, ale mam uczucie, że mi nie wolno, rozumie pan? Gdzieś powinienem być, tylko gdzie? I dlaczego? – Mówił spokojnie, odmierzonymi, pozbawionymi nadmiernych emocji zdaniami. Nie rozpędzał się, nie podnosił głosu. Był spokojny. Dziwne.
– Sedno problemu. Zanim panu pomogę, musimy ustalić, czego pan ode mnie oczekuje.
– Chcę odnaleźć siebie. Zrozumieć kim jestem.
Zrobił nieokreślony, niepewny gest.
– Mam poczucie zaniedbanego obowiązku. Wyrzuty sumienia. Poczucie, że moje życie to wagary. Bardzo silne poczucie. To jest sedno problemu.
– Proszę opowiedzieć o sobie. Nie chodzi o życiorys, tylko proszę siebie scharakteryzować. W kilku zdaniach. Fakty.
– Mam pięćdziesiąt siedem lat, ale czuję się bardzo młodo. Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się, że gdybym miał dokonywać podsumowań byłoby to absurdalne. To tylko uczucie. – Uśmiechnął się nieśmiałym uśmiechem świętego Mikołaja. – Miały być fakty. Mam żonę. To dobra kobieta i bardzo ją kocham. Nie mam dzieci i to wielka szkoda. Choć czasami czuję się, jakbym miał dzieci, ale gdzieś je zapodział. To część tego dziwnego wrażenia, które mnie dręczy. Jakbym gdzieś zostawił inne życie. Przepraszam. Jestem chaotyczny, a to na pewno przeszkadza panu w pracy. Fakty. Jestem wystarczająco zamożny. Mam niewielki dom na przedmieściu. Mam też sklep zoologiczny. Kocham książki, zwłaszcza klasykę. Czasem spotykam się z przyjaciółmi. Uprawiam ogródek, rzadko oglądam telewizję. Lubię kino, whisky, proste potrawy. Zwłaszcza baraninę. Gram w szachy. Nie gram w karty ani w kości. W ogóle nie lubię hazardu. Nudzi mnie.
– Czy czuje pan satysfakcję?
– Chodzi o to, czy jestem szczęśliwy?
– Tak, o to, ludzie boją się wielkich słów.
– Ja nie. Jestem szczęśliwy, panie doktorze, codziennie rano budzę się i nie mogę powstrzymać uśmiechu. Niestety, potem nadchodzi to uczucie… Stale mi towarzyszy. Jakby coś rzucało cień. Na mój trawnik, na moje śniadanie, na moje zwierzęta. Nie jest silne ani bardzo przykre, ale stale mi towarzyszy – gdzieś w tle. Czasami sprawia, że jestem nieszczęśliwy.
– Czy ma pan przeczucie nieszczęścia? Jakieś fatum?
– Nie, zupełnie nie. To nie jest kwestia nieszczęścia, tylko winy. Wydaje mi się, że nie mam prawa siedzieć na werandzie i rozkoszować się herbatą z ciastkami, albo w sklepie, by sprzedawać papugi i ryby, bo w tym czasie powinienem być gdzie indziej. Nie wiem gdzie i jaki to miałoby mieć sens.