– Czy cierpi pan na bezsenność?
– Skądże. Śpię doskonale i budzę się wypoczęty.
– Często wykorzystujemy do diagnozy sny. Pamięta pan swoje sny?
– Mam smutne sny.
– Smutne?
– To są sny o ludziach, którzy mnie wołają. Różnych ludziach. Ostatnio było to płaczące dziecko stojące na skalistym, dymiącym zboczu jakiejś góry. Wołało mnie i płakało, aż mi serce krwawiło. Zbocze dymiło i leżały na nim martwe ptaki. Bardzo dużo ptaków. Czarnych i martwych.
– To dziecko… Poznał je pan?
– I tak, i nie. Miało czarne włosy i śniadą cerę. Było ubrane w podarty niebieski sweter i barani serdak. Nigdy go nie widziałem, ale wydało mi się znajome, wie pan, jak to we śnie.
– Płakało z pana powodu?
– Nie. Chyba miało inne powody, ale płakało także dlatego, że nie przychodziłem.
– A dlaczego pan nie odpowiadał?
– Bo mnie tam nie było. Nie mogłem odpowiedzieć. Był tam też wilk.
– Wilk?
– Tak. Umierający wilk. Krwawił, miał pozlepiane krwią futro i czerwone zęby. Ten wilk też mnie wołał. Czułem coś w rodzaju wstydu, że zawiodłem tego wilka, jakby zabili go przeze mnie. Albo jakbym mógł go uratować, ale nie zrobiłem tego. Jednocześnie wiedziałem, że nic nie mogę na to poradzić. Widzi pan, to smutne sny.
– A jak się pan czuje po przebudzeniu?
– Fizycznie – doskonale. Sny szybko się zacierają, pozostaje tylko smutne wspomnienie. Słabe uczucie, że kogoś zawiodłem.
– A zawiódł pan?
– Nie wiem. Kto to może wiedzieć? Mam nadzieję, że nie. Chłopca ze snu?
– Może.
– Przecież to tylko sen. Przypadkowe obrazy, prawda?
– Czasem mają znaczenie. Przecież czuje pan smutek. Proszę o nim opowiedzieć.
– Smutek? To tylko takie przelotne wrażenie ze snu. Widziałem dziecko, którego było mi żal i z jakiegoś powodu nie mogłem mu pomóc. To jak film. Może pan żałować postaci, ale przecież nie może pan jej pomóc. A wreszcie wie pan, że to aktor, który otarł łzy, zabrał dniówkę i pojechał na plażę. Tak samo jest z tym chłopcem.
– Myśli pan, że on udawał?
– Skądże. On nie wiedział, że to tylko film. Nie wiedział, że niedługo jego rozpacz przeminie, a on będzie szczęśliwy. Zresztą, to postać ze snu – skąd mogę wiedzieć, co czuła? Ja tylko sprzedaję zwierzęta.
– Czemu wybrał pan ten zawód?
– Jest uczciwy. I spokojny. I bardzo lubię zwierzęta. Są proste i doskonałe. Wnoszą do otoczenia taką oczywistą radość życia i świata, o której ludzie zapominają. Pomyślał pan kiedyś o tym, ile mijamy wspaniałych rzeczy i nie widzimy ich, bo mamy całą głowę pełną skomplikowanych i czarnych myśli, jak kłęby drutu kolczastego. Głębię bezchmurnego nieba. Muzykę deszczu. Lot gołębia. Kwitnące akacje. Uśmiech dziewczyny. Szron na gałęziach. Czy pan wie, że w naszym mieście są jastrzębie?
– Pewnie w parku Szczytnickim.
– Skądże. Tu, w Śródmieściu. Gnieżdżą się na dachach, polują na gołębie. To jak, będzie mnie pan leczył, doktorze?
– Nie jestem doktorem – wyrwało mi się. Nie wiem dlaczego, ta maniera wydała mi się niestosowna. Jakbym go oszukiwał. – Jestem psychologiem. Terapeutą, nie lekarzem.
– To co, mam mówić: terapeuto? Jakoś dziwnie.
– Proszę mówić jak panu wygodnie. Dobrze: postaram się panu pomóc. Będzie pan moim pacjentem. Ale nie wiem, czy potrafię pomóc. Na dobrą sprawę wciąż nie wiem, na czym polega pański problem. Na razie spróbujemy postawić jakąś diagnozę. Zrobię panu kilka testów.
Testy. „Czuję się przygnębiony – często, zawsze, rzadko, nigdy”. Zadajesz pytania i wpisujesz odpowiedzi w odpowiednie wolne kratki. W ten sposób to, co właściwie niewypowiedziane, zamienia się w proste wartości liczbowe. Czyjeś złamane życie ląduje w odpowiedniej przegródce opatrzonej uczoną nazwą. Porządek i naukowe metody.
– Ostatnio przydarzają mi się dziwne rzeczy – powiedział nagle. Zamarłem z ołówkiem wiszącym nad formularzem.
– Dziwne rzeczy?
– Niewytłumaczalne, niezrozumiałe. Na przykład – wiem, jak to zabrzmi – w zeszłym tygodniu widziałem, jak jednemu żebrakowi odrosła ręka.
Kiedy jesteś psychologiem i słyszysz słowa: „wiem, jak to zabrzmi”, czujesz na plecach lodowate ciarki. Zazwyczaj oznaczają, że opuściliśmy demokratyczną utopię psychologii i wkraczamy na teren totalitarnej krainy psychiatrii, gdzie okna są zakratowane, płoty zwieńczone drutem kolczastym, a ludzie w białych fartuchach mają chemiczną odpowiedź na wszystko zamkniętą w maleńkich, niebieskich pigułkach.
Odłożyłem ołówek. Brakowało tylko, żeby w mojej głowie, podobnie jak w głowie Stiopy Liechodiejewa, ktoś zaryczał: „Serdecznie witamy!”
– Widział pan, jak żebrakowi odrosła ręka… A skąd pan wie, że mu odrosła?
– Bo to widziałem. Przepraszam pana, ale ona odrosła na moich oczach. To był Albańczyk. Nazywał się Jano Rodju. Jano Rodju z Durresi. Nie wiem, skąd wiem, jak się nazywał. Po prostu wiem. Zazwyczaj stoi na skrzyżowaniu Świdnickiej i Św. Jana. Niech pan go znajdzie i zapyta. Jechałem do pracy i stanąłem na światłach. Podszedł do pierwszego samochodu i wyciągnął kikut do kierowcy. Tamten siedział tak sztywno jak manekin i starał się nie zwracać na niego uwagi, więc Jano podszedł do następnego samochodu. A ja czułem taki żal, że myślałem, że się rozpłaczę. Zaczęły mi się trząść ręce, zrobiło mi się ciemno w oczach, byłem pewien, że zaraz zemdleję. Zrobiło mi się duszno i wtedy poczułem – róże.
– Poczuł pan róże…
– Zapach. Zapach róż. Odzyskałem przytomność, a ten Albańczyk zaczął krzyczeć. Trzymał tę kaleką rękę za nadgarstek i krzyczał. Upadł na ziemię i wtedy zobaczyłem, że z blizny na kikucie wystają mu palce. Małe, różowe, takie jak dziecięce. Cztery. Krzyczał i wił się po ziemi, a palce rosły. Powoli, ale wyraźnie. Zrobiło się zbiegowisko, samochody stanęły, ktoś wezwał pogotowie. Widziałem dokładnie, bo upadł prawie przy moim samochodzie. Byłem jak sparaliżowany. W pierwszej chwili myślałem, że mu ta blizna pękła i wystają jakieś kości czy coś takiego, ale potem zobaczyłem, że to dłoń. Mała, chuda i nieproporcjonalna. Dłoń mu odrastała. Na moich oczach. Zresztą, nie tylko moich. Tam stało z pięćdziesiąt osób. Przechodnie, ludzie powyłazili z samochodów… A potem przyjechało pogotowie i żebrak po prostu uciekł. Ludzie się rozstąpili, bali się go dotknąć, więc przebiegł między nimi i poleciał gdzieś.
– A dlaczego sądzi pan, że to ma jakiś związek z panem?
– Nie wiem. Ale wiem, że ostatnio coraz częściej widzę takie rzeczy. Rzeczy, których nie potrafię wytłumaczyć. Wiem, co pan myśli, ale to jednak nie są halucynacje. W zeszłym miesiącu przechodziłem przez park i spotkałem dziewczynę siedzącą na ławce. Patrzyła przed siebie martwym, szklanym wzrokiem i siedziała sztywno, a w dłoniach trzymała niebieską chusteczkę. Szarpała tę chusteczkę zupełnie na nią nie patrząc i darła ją na strzępy. Kiedy na nią spojrzałem, wydało mi się, że ona zrobi coś potwornego. Coś, czego będzie żałować. Poczułem, że muszę do niej podejść i powiedzieć: „Nie rób tego. Ona wyjedzie we środę i nigdy nie wróci”. Wiedziałem, że to jest coś, czego ona potrzebuje. Jeżeli nikt jej tego nie powie, to stanie się coś nieodwracalnego. To zdanie jest bez sensu, ale czułem, że muszę je powiedzieć. Nie wiem kto, dlaczego we środę, ani dlaczego wyjedzie. Nie mam pojęcia, dlaczego to takie ważne. Podszedłem do niej i powiedziałem to. Zrobiła się biała jak ściana, a potem zaczęła płakać i nagle powiedziała: „Dziękuję” i pocałowała mnie w rękę. Zrobiło mi się głupio i odszedłem.