Выбрать главу

A znowu dzisiaj rano… No tak. Dzisiaj rano wskrzesiłem ptaka.

Oparłem się i splotłem dłonie na biurku.

– Wskrzesił pan ptaka?

Kakadu różową. Akurat miałem tylko jedną, a wczoraj… Co było wczoraj? Środa, prawda? Przyszedł do sklepu chłopiec, może dziesięcioletni. Przez chwilę kręcił się po sklepie, a potem stanął przed klatką z tą papugą i gapił się na nią jak urzeczony. Wypytał mnie o cenę, ale to jest drogi ptak. Dzieciak chciał wiedzieć, co je taka papuga, ile kosztuje klatka i tak dalej. Wyglądał sympatycznie, nie wyglądało na to, że ją skrzywdzi, natomiast miał ten dziwny błysk w oku, on strasznie chciał mieć tego ptaka. Powiedział, że przyjdzie jutro z ojcem i prosił mnie, żebym zatrzymał papugę przez jeden dzień. Zgodziłem się, bez żadnego ryzyka. To sklep zoologiczny. Sprzedaję dużo karmy dla psów i kotów, sporo szynszyli albo szczurów, dużo ryb i różnych gadżetów, ale nie ma tak, żeby klienci zabijali się o papugi. Chciałem sprzedać chłopcu tę papugę. Mówię o tym dlatego? że czasami mam takie dziwne przeczucie, że klient chce zrobić zwierzęciu krzywdę. Skądeś to wiem i wtedy go nie obsługuję.

A rano, jak otworzyłem sklep, okazało się, że papuga zdechła. Zawał. Zrobiło mi się strasznie przykro, bo czułem, jak chłopiec będzie strasznie rozczarowany. Stałem tak, z tą nieszczęsną papuga leżącą na ladzie, bezwładną, ze sztywnymi nóżkami, i czułem straszny żal. Taki sam, jak na widok Jano. To jest okropne, obezwładniające uczucie, takie jak fizyczny ból. Współczucie o takim natężeniu, że trudno to zrozumieć. To aż boli. Z boku musiało to wyglądać jak skecz o martwej papudze z Monty Pythona. Stałem i głaskałem ją, przejęty tym okropnym rozczarowaniem, i nagle znowu poczułem róże. Wszystkie ptaki w sklepie zaczęły nagle wrzeszczeć i rzucać się w klatkach, szynszyle wpadły w panikę, poczułem, że ciemnieje mi w oczach, a wtedy to wszystko umilkło. A papuga nagle zaczęła oddychać. Skamieniałem ze zdumienia, o ona zaczęła trzepać skrzydłami i jednym szarpnięciem stanęła na nogi. A potem najspokojniej w świecie zaczęła czyścić pióra. A była martwa. Sprzedaję zwierzęta od lat i wiem, u diabła, jak wygląda martwy ptak. Była martwa jak cegła, a potem ożyła. Panie doktorze, czyja oszalałem?

– Wygląda pan na zrównoważonego – zapewniłem go. – Ale może pan jednak mieć halucynacje. Nie wiem dlaczego. Zanim zaczniemy szukać jakichś psychologicznych przyczyn, chciałbym sprawdzić, czy nie ma jakichś neurologicznych powodów. A mogą być bardzo różne. Może pan mieć początki padaczki, albo jeszcze coś innego. Chciałbym pana prosić o zrobienie kilku badań. Napiszę panu prośbę do mojego kolegi, a on wystawi panu skierowania. Nie musi pan brać u niego całej wizyty. To psychiatra, ale chodzi o to, że jest lekarzem, a ja nie. Nie mogę wypisywać skierowań do specjalistów.

Napisałem enigmatyczną prośbę do doktora Stawińskiego, ale to był bełkot. Wiedziałem, że i tak muszę zadzwonić i wyjaśnić rzecz osobiście. Gdzieś w mózgu budził mi się lęk. Nowotwór mózgu. Dziwne stany emocjonalne, halucynacje, halucynacje zapachowe… Nie chciałem tego. Jestem terapeutą, nie chirurgiem. Psychologiem. Moi pacjenci raczej nie umierają i nie chcę znowu przez to przechodzić.

Kiedy wyszedł, siedziałem jeszcze przez dłuższą chwilę z głową opartą o ścianę. Długi, trzydniowy weekend, który miałem przed sobą, wydawał mi się nieskończonym kolorowym pasmem radosnej wolności, jak gdyby to były przynajmniej miesiące, a nie dni. Byłem nawet nie tyle zmęczony, ile znużony. Przepełniony bólem świata, daremnością ludzkich poczynań, beznadzieją egzystencji.

Wyszedłem do poczekalni, żeby zabrać z szatni kurtkę, i zastałem sekretarkę siedzącą z wyrazem osłupienia na twarzy.

– Komputer się naprawił – powiedziała. – A ten facet od komputerów powiedział, że trzeba będzie wszystko zainstalować od początku.

Powiedziałem: „Zdarza się” i zamknąłem za sobą drzwi. Miałem dość. Wyszedłem w ten okropny, listopadowy mrok, kiedy wydaje się, że słońce przepadło gdzieś na zawsze i nigdy nie wróci. Zmęczenie wypełniało moje mięśnie i skronie jak ołów. W czwartki nie zabieram samochodu. Powody są prozaiczne – potrzebny mi jeden głębszy. Prowadzę dość normalne życie towarzyskie, spotykam się z przyjaciółmi, umawiam z kobietami, ale rzadko we czwartki. We czwartki jestem dziki. Brzydzę się ludźmi. Boję się świata. Wypijam jedną lub dwie whisky, a potem spaceruję samotnie po ulicach idąc w kierunku domu, aż nabiorę chęci do życia. Wtedy biorę taksówkę i wracam do siebie.

Jakby nie dość było listopada, ciemności i mżawki, miasto spowiła mgła. Poszedłem na plac Solny, do pubu, brnąc wśród oparów i latarni otoczonych złocistym halo, przez Stare Miasto, które zachwyciłoby Kubę Rozpruwacza. W środku knajpa huczała od rozmów, śmiano się, pito i palono, a nad tym wszystkim łomotało MTV. Znalazłem wolny stolik, bo to w końcu był czwartek, i zjadłem stek, który popiłem piwem i małą whisky.

Zazwyczaj samotny kieliszek w pełnym ludzi pubie wcale mnie nie przygnębia. Samotność z wyboru to zupełnie co innego niż z konieczności. Różnica jest mniej więcej taka, jak między pustelnią a karcerem. A ciągle jeszcze byłem wystarczająco młody, żeby mieć wybór. Wokół mnie rozmawiano, flirtowano i zalewano piwem gorycz życia, a ja siedziałem w tym wszystkim milcząc, i tajałem. Mogłem chłonąć hałaśliwą radość życia, którą emanowali goście, wszystko jedno – udawaną czy nie, jak jakiś energetyczny wampir. A potem iść do domu.

A potem poszedłem do domu.

Kocham moje mieszkanie. Wynajmuję je od kilku lat i jestem przygotowany na to, że kiedy właściciele zdecydują się je sprzedać, zapożyczę się, coś ukradnę i kupię je. Jest jak stworzone dla mnie. Znajduje się na piętrze banalnej willi z lat siedemdziesiątych. Właściciele dobudowali je, kiedy ich syn zaczął dorastać. Chcieli, żeby mógł się usamodzielnić, a jednocześnie żeby nie wyprowadzał się zbyt daleko, dlatego urządzili mu nad garażem wygodne dwupokojowe mieszkanko, z osobnym, niekrępującym wejściem i własnymi schodami. Byli architektami, więc mieszkanie jest znacznie lepiej zaprojektowane niż jakiekolwiek zbudowane w owym czasie, w bloku czy gdziekolwiek. Ma sypialnię i salon, garderobę i schowek, ogromną łazienkę z wanną i kabiną prysznicową, niewielki taras z widokiem na ogród pełen krzaków i drzew owocowych, które kwitną na wiosnę. To azyl. Ideał.

Pod podłogą znajduje się garaż, więc mogę tańczyć czeczotkę w chodakach, albo skrzypieć łóżkiem, i nikomu to nie przeszkadza. A syn właścicieli – wyjechał w latach osiemdziesiątych do Niemiec i ożenił się tam, więc nic nie wskazuje na to, by potrzebował kiedykolwiek kawalerki nad garażem w domu swoich rodziców.

Niektórzy ludzie czują przykrość wchodząc do pustego mieszkania, niektórzy nie potrafią zjeść we własnym towarzystwie śniadania, a samotny wieczór przyprawia ich o depresję. Mnie nie. Zwłaszcza w czwartkowy wieczór. Słucham muzyki, oglądam telewizję, sklejam modele, czytam książki, gotuję. Brak innych ludzi w otoczeniu to brak zagrożeń. Nikt niczego ode mnie nie żąda, niczego nie oczekuje, nikt nie ma wobec mnie planów ani wymagań.

To nie jest zdrowe, ale nie mam najmniejszej ochoty na stały związek. Widziałem zbyt wiele w moim gabinecie. Zbyt wiele ofiar, więc nic dziwnego, że nie ciągnie mnie na pierwszą linię ognia. Być może istnieją szczęśliwe małżeństwa, wspierające się nawzajem, żyjące w doskonałym porozumieniu, tworzące trwałe koalicje na resztę życia, ale ja ich nie oglądam. Jestem jak lekarz polowy – nie widuję zwycięzców. Znoszą mi tylko rannych, prosto z pola bitwy. Zbyt wielu, zbyt młodych, zbyt niewinnych i zbyt boleśnie poharatanych. Być może taki lekarz słyszał coś o chwale i bohaterstwie, ale ogląda tylko ludzi wijących się z bólu, broczących krwią, płaczących, wrzeszczących i czepiających się rozpaczliwie odpływającego życia.