Tymczasem ekipa stłoczona w kosztownie urządzonym, martwym salonie składała się właśnie z takich okazów, którzy na dokładkę byli tak karykaturalnie kalifornijscy, że część jeśli nawet nie mówiła po angielsku, to wtrącała przynajmniej do rozmowy angielskie wyrazy. Wszyscy tu byli bogaci, kosztownie ubrani, przemęczeni i zupełnie puści w środku. Dosłownie wiało od nich nudą i snobizmem, od czego aż go skręcało w żołądku. Rozmawiali o pracy, pieniądzach, zamówieniach, komputerach, samochodach, znowu o pieniądzach, wyjazdach służbowych i reklamach. Okraszali zaś to wszystko takimi anegdotami, że aż litość brała.
Po pół godzinie bezproduktywnego pętania się po willi i odpowiadania na idiotyczne pytania zadawane przez ludzi, którzy nie zamierzali słuchać odpowiedzi, odniósł wrażenie, że gdyby spotkał kogoś normalnego, to padłby mu na pierś, łkając ze szczęścia.
Gwałtowna potrzeba wypalenia papierosa, wzmocniona jeszcze gorzko – miętowym smakiem jadowicie zielonego napoju, którym go uraczono, zagoniła go wreszcie na taras, ale i tam snuły się ze szklankami somnambuliczne postaci, które zadawały mu ankieterskie pytania. Na dokładkę było wściekle zimno, lodowata mgła otulała gubiące liście jesienne gałęzie i lampy oświetlające taras. W powietrzu wisiał deszcz.
Pociągnął na rozgrzewkę z wysokiej szklanki, usiłując zasłonić podniebieniem miękkim kanał nosowy i łykać na wstrzymanym oddechu. Sztuczka, która pozwalała przyjmować lekarstwa i czysty spirytus, tym razem nie poskutkowała; ohydny posmak ziół i angostury oblepił mu język. Nagle zatęsknił do domu i zapragnął, żeby był pusty, wolny od ciężkiego jak ołów milczenia obrażonej Sylwii, żeby można było w ciszy lub do wtóru cichutkiej muzyki elektronicznej czytać książkę w ciepłym świetle stołowej lampy albo brać kąpiel, albo oglądać godzinami „Discovery Channel”, popijając świeżą herbatę i paląc papierosy. Albo fajkę i cygara. Albo żuć tytoń i zażywać tabakę. Potem pomyślał, jak ciche i spokojne jest o tej porze laboratorium, i zatęsknił do pracy.
W budynku było jednak znacznie cieplej, więc zdecydował się na powrót. W środku superstereo grzmiało muzyką i trzeba było zachowywać formy, uśmiechać się do obcych, irytujących ludzi, odpowiadać na idiotyczne pytania.
Wchodząc wyobraził sobie, że trzyma automat Kałasznikowa i może pociągnąć długą, niekończącą się serią po całym pomieszczeniu, tłukąc lustra i butelki, dziurawiąc ściany i rozszarpując gościom śnieżnobiałe gorsy, roztrzaskując ziejący rapem chromowany pysk stojącego pod ścianą technicsa.
Ci faceci, z pagerami i telefonami komórkowymi, zafiksowani na forsie niczym stado obłąkanych numizmatyków, te babki, może nawet zadbane i atrakcyjne, ale nadęte, aroganckie i zimne tak strasznie, że nie potrzebowały lodu do drinków.
Sylwia wchodziła właśnie do salonu, ale na jego widok rozdęła chrapki i poszła gdzie indziej.
Właściwie trudno powiedzieć, o co poszło, bo przecież nie o te nieszczęsne spodnie do marynarki. Spodnie do marynarki były tylko symbolem. Janusz był żonaty dostatecznie długo, żeby wiedzieć, że nie ma sensu dociekać przyczyn. Sytuacja dojrzała i już. Nic nie poradzisz. Można, oczywiście, zadawać naiwne pytania w rodzaju: „Co ja właściwie zrobiłem?”, ale spodziewać się należy wycedzonego z kobiecą logiką: „Właśnie nic nie zrobiłeś”. Gdyby nawet te spodnie miał i założył, znalazłyby się inne przyczyny, równie ważkie, i inne zarzuty, równie niewybaczalne. Niestety, małżeństwo jest stanem zero – jedynkowym. Między pogodzeniem się z jego niedogodnościami, a doskonałą jak wysoka próżnia samotnością, nie ma stanów pośrednich. A jeżeli nawet istnieją, to dla niespecjalnie bogatego doktora genetyki istnieją tylko teoretycznie. Poza tym, w grę wchodzi jeszcze miłość i nie zapominajcie o tym. To wszystko zmienia. Nie da się jej tak po prostu zignorować.
Nawet nie mógł się porządnie napić.
A potem zaczął się koszmar. Facet przyszedł spóźniony, więc na dźwięk gongu wszyscy na chwilę zamilkli, a kiedy wszedł, odruchowo spojrzeli w stronę drzwi wejściowych. Janusz również spojrzał i w mgnieniu oka zorientował się, że jest w piekielnych tarapatach. Nawet nie to, żeby tamten był szczególnie piękny. Był natomiast niewątpliwie przystojny. Zdecydowanie nie twardą, męską urodą rodem z reklam Camela, do której Janusz chętnie by aspirował, gdyby miał jakiekolwiek możliwości. Tamten był jakoś gadzio ładny, delikatny na twarzy, ale i dojrzały, opalony, błyskający białymi jak cukier zębami, złotowłosy, niebieskooki, ewidentnie bogaty, co aż wyłaziło z najdrobniejszego szczegółu jego garderoby, od idealnie zawiązanego jedwabnego krawata, aż po włoskie buty. Po prostu pieprzony książę z bajki. Młodzi zdolni zgromadzeni w salonie wydawali się przy nim niechlujni, niedomyci i spoceni, a ich garnitury nagle zaczęły przypominać wyświecone, robocze drelichy.
Przybysz wręczył pani domu wymyślny bukiet egzotycznych kwiatów, następnie pozdrowił gości gestem i błyskiem oślepiających zębów. A potem wkroczył do salonu i zaczął się przedstawiać. Janusz pociągnął długi łyk koktajlu i oparł się o marmurowy blat przy okienku do kuchni, za którym szalał pan domu bez marynarki, w czerwonych szelkach, wywijając lśniącym szejkerem i produkując kolejną porcję trucizny.
Ogarnęło go irracjonalne przeczucie. Będzie źle.
Wrażenie płynęło prosto od migoczącego konferansjerską urodą złotego chłopca, ściskającego męskie dłonie, szarmancko witającego się z kobietami i bezbłędnie odróżniającego feminizujące bizneswomen, wymagające męskiego uścisku dłoni, od zwykłych dziewcząt nie mających nic przeciwko pocałunkowi w rękę. Czuł to jak zapach, słyszał jak dźwięk, widział jak barwną aureolę. Będzie źle. Unosiło się w powietrzu jak elektryczność. Jak pełne ozonu, naładowane różnoimiennymi ładunkami burzowe powietrze.
Sylwia weszła do salonu trzymając trójkątny kieliszek, ozdobiony idiotycznymi parasolkami, mieszadełkami i ptaszkami, zawierający jakiś złocisty napój, a Januszowi nagle wydało się, że nie potrafiłby żyć bez niej. Nie zniósłby ciszy, nie wytrzymałby bez jej uporu, zmian nastrojów, bez jej niepowtarzalnej tropikalnej urody, bez jej brązowych, migdałowych oczu. Do diabła z małżeńskimi kryzysami.
Żona spojrzała na niego ze znudzoną niechęcią, właściwie tylko prześlizgnęła się po nim wzrokiem, niczym po nieistotnym choć irytującym fragmencie krajobrazu. Przybysz wypatrzył ją natychmiast i ruszył jak po sznurku, rozcinając tłum. Natychmiast i bez namysłu, niczym samonaprowadzający się pocisk.
Podobno można rozpoznać, kiedy kobieta widzi mężczyznę, który robi na niej wrażenie. Istnieją drobne grymasy, delikatne i podświadome ruchy mięśni twarzy, a można to zobaczyć na zdjęciach poklatkowych. Tylko że Janusz nie potrzebował żadnej kamery, ani ekspertów od psychologii, zobaczył to całym przerażonym sercem.
Subtelny, zajmujący ułamek sekundy ruch brwi ku górze, leciutkie rozchylenie warg, zmiana wyrazu oczu. Jej twarz jakoś roztopiła się miękko, niczym rozgrzany wosk; gdzieś w głębinach hiszpańskich oczu pojawiła się gorąca, namiętna uległość. Tak wygląda kobieta, która zobaczyła kroczącego po ziemi anioła.