Tamten szedł do niej i wydawało się, że ta scena toczy się w zwolnionym tempie, że na całym świecie zostali tylko ci dwoje, a cała reszta utonęła w migoczącej mgle, w której nawet jazgot kompaktu zamienił się w pulsujące pożądaniem flamenco. Przybysz kroczył, puszyste blond włosy podrygiwały mu symetrycznie po obu stronach głowy, a poły kosztownej marynarki rozchylały się, ukazując lśniącą biel koszuli. Kiedy wyciągnęli do siebie dłonie, wydawało się, że pomiędzy ich palcami przeskoczy z trzaskiem błyskawica. Pocałował ją w rękę, jakąś osobliwą techniką, otulając opiekuńczo jej dłoń, powiedział coś, spojrzeli sobie w oczy i patrzyli. Bez końca. Wydawało się, że już nigdy nie przestaną, że nie odrywając od siebie zachłannego spojrzenia zaczną się rozbierać.
Rozległ się stłumiony trzask i miażdżona w prawicy Janusza pusta szklanka rozpadła się na kawałki. Czar prysnął i świat znowu stał się normalny. Wypełnił się równym grzmotem kilkudziesięciu równoczesnych rozmów, stereo pruło muzyką niczym chromowany cekaem, jakaś długa specjalistka od marketingu, z przyciętymi do szczęki blond włosami, zanosiła się końskim rechotem, ukazując wielkie zęby i różowe dziąsła.
Pochylił się niezgrabnie, żeby pozbierać kawałki, zaciskając kciukiem przecięcie na prawej dłoni. Odłożył odłamki na bar i wyszedł do łazienki, czując, jak ściekająca strużkami krew wypełnia mu dłoń. Nikt nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi.
Zamknął drzwi na zatrzask i najpierw puścił na ranę strumień lodowatej wody, patrząc na swoją pospolitą twarz w wielkim panoramicznym lustrze. Odgłosy bankietu dochodziły z daleka, tylko ściany drżały pod rytmicznymi uderzeniami basów. Wytarł dłoń papierowymi chusteczkami i znalazł we wbudowanej w kafelkowaną ścianę szafce pakiet wodoodpornych plastrów. Już nie miał ochoty iść do domu. Chciał wylądować w jakiejś knajpie z kumplami, pić czystą wódkę, podrywać nastolatki, brać udział w bójce, a na zakończenie ryczeć piosenki Stachury na pustych ulicach. Zamiast tego siedział w olbrzymiej, obcej łazience na ocembrowaniu trójkątnej wanny, trzeźwy jak gwizdek, z rozciętą ręką, a gdzieś tam jego śliczna żona mizdrzyła się do glistowatego typka we włoskiej marynarce, tylko dlatego, że gnojek był bogaty. Pieprzone, babskie umiłowanie bezpieczeństwa, we wszelkich przejawach. Odbiło mu się miętą i angosturą. Papierosa! Wódki!
Wreszcie potrzeba nikotyny zwyciężyła i pomimo dojmującego chłodu wyszedł przed dom, postawił kołnierz marynarki i z rozkoszą zapalił. Nawet nie było o co się wściekać. Nie było podstaw do afery, żadnego powodu do scen zazdrości. Co to – już nie można porozmawiać z czarującym, przystojnym, inteligentnym, kulturalnym i odpowiedzialnym, uroczym młodym człowiekiem? O co ma się wściekać? Że czuje, iż ma wszystkie powody do odczuwania zazdrości, bo prawdziwa zdrada tkwiła w jej spojrzeniu, że nie ma już właściwie znaczenia, czy jata glista zerżnie gdzieś w altanie, czy nie?
Rozdeptał papierosa na chodniku i wyjął następnego.
Patrzył ponuro na zaciszną uliczkę willowej dzielnicy, na iglaste krzaczki wyrastające z gotowych, kupowanych na metry trawników, na lakierowane płotki, mokre dachówki, lśniący asfalt i ciepłe złote halo otaczające lampy stylizowanych latarni. Wiatr gonił stada klonowych liści, w powietrzu wisiała jesienna samotność. Nie było wyjścia. Nie powinien zostawiać tej sytuacji jej własnemu biegowi, histeryczna scena byłaby jeszcze gorsza. Musiał wrócić do środka i stanąć z problemem twarzą w twarz. Musiał odzyskać żonę, zanim ją straci.
Grzmiąca na pełną moc wzmacniacza mifzyka była jak uderzenie w twarz.
Nikt nie zauważył jego wejścia, tak samo jak wyjścia. Można by pomyśleć, że zrobił się przeźroczysty. Musiał znaleźć żonę, załatwić jej drinka, dopilnować, żeby dobrze się bawiła, zatańczyć. Nie znosił tańca, chyba że miał na to ochotę, co się zdarzało wyjątkowo rzadko, przy wyjątkowym nastroju albo na wyjątkowej bańce, ale wtedy tańczył spontanicznie. Sylwia natomiast uwielbiała wystudiowany taniec towarzyski, z figurami, koniecznie zgodny z regułami. Wyjątkowo źle znosiła wszelką spontaniczność i bałagan.
Znalazł ją wreszcie, stojącą w jednym z połączonych z salonem pokoi, rozmawiającą z jakimiś brzydkimi ale zadbanymi dziewczynami. Bubek nie stał z nimi na szczęście, ale był niedaleko, przy stoliku z sałatkami, wybierając te najzdrowsze. Sylwia zerkała na niego rozkochanym wzrokiem, korzystając z każdej przerwy w konwersacji. Dostrzegła Janusza i przez jej twarz przebiegł skurcz niechęci i obrzydzenia. Zakończyła rozmowę i wolno wyszła z pokoju. Cóż, przynajmniej nie wybiegła.
Janusz podszedł do okna i zapatrzył się w ciemny ogród, gryząc oliwkę. To nie miało sensu. Może by tak strzelić go od razu w ten telewizyjny pysk, zanim pojawią się powody? Przecież żona się z nim od tego nie rozwiedzie. Nonsens. Jeszcze tylko brakuje, żeby musiał się potem tłumaczyć. Bezradność.
„Doszła do wniosku.” Kobiety zazwyczaj najpierw nie wiedzą czego chcą i żyją jak leci, a potem znienacka „dochodzą do wniosku” i wprawdzie nadal nie wiedzą czego chcą, ale za to wiedzą, że to ma być „coś innego”. Wychodziła za mąż za genetyka. Naukowca. Doskonale wiedziała, że to oznacza dosyć skromne życie. Wyszła za Janusza. Faceta w dżinsach i flanelowej koszuli, który zawsze przedkładał wolność nad bezpieczeństwo, włóczęgę nad pobyt w hotelu, piwo nad szampana i tak dalej. Kochała go. A teraz nagle okazało się, że nie potrafi żyć bez BMW, telefonu komórkowego, garniturów, marketingu, biznesu, giełdy, willi w Konstancinie i całego tego gówna.
Najpierw były aluzje: „Wiesz, Robert rzucił pracę na uczelni i ma hurtownię. Teraz budują dom. Wiesz, Jacek przeniósł się do agencji reklamowej – w sierpniu byli z Aśką w Egipcie”.
Potem były sprzeczki. Janusz został na uczelni nie dlatego, że nie umiał sprzedawać serwetek, tylko dlatego, że właśnie to chciał robić przez całe życie. Prowadzić badania naukowe. Kochał to i był z tego dumny. Zamiast tego dowiedział się, że jest niedojrzałym egoistą.
Teraz zaczął się etap trzeci. Kryzys małżeński. Zimna wojna – brudna, skrytobójcza, bezlitosna. Kipiąca gdzieś pod powierzchnią. Wisząca w powietrzu groźba użycia broni masowej zagłady. Na razie nie padło słowo: „rozwód”. Na razie broń jeszcze nie została użyta. Sylwia kochała go. Nie miała dokąd pójść. Nie chciała być samotna. Aż do dzisiaj.
Od jutra mogło się zdarzyć wszystko.
Tańczyli. Było to dwie godziny i kilka drinków później, kiedy udało mu się osiągnąć dwa połowiczne sukcesy: doprowadzić do tego, że żona łaskawie z nim rozmawiała, choć raczej oschle i oficjalnie, oraz napić się whisky bez podejrzanych dodatków: kropli żołądkowych, śliwek, oliwek i papierowych parasolek. Złoty chłopiec nie był nachalny; nie pozwalała mu na to wrodzona doskonałość. Kręcił się stale gdzieś w pobliżu, jak rekin wokół zbroczonej krwią tratwy i czekał, aż ofiara wysunie cokolwiek poza osłonę małżeństwa. Było w tym coś mistycznego i niedobrego. Jakaś wroga parapsychologia. Dookoła aż roiło się od kobiet, do których pasował idealnie, z którymi mógł się doskonale porozumieć i zrywać jak świeże wiśnie. Ale nie, czepił się ich. Czepił się jego żony, zupełnie jak polujący drapieżnik. Zupełnie jakby ich ranny związek zostawiał za sobą krwawy trop, doprowadzając napastnika do szału.
Sylwia czuła podświadomie, co się święci, i używała sobie ile wlezie. Była obca, bezkarna i nieznośna. Miała dla niego tylko dwa typy wypowiedzi: wymówki albo złośliwości. Janusz zaciął zęby i znosił to w milczeniu. Zgodnie z prawami konfliktu małżeńskiego powinien, gdyby chciał zachowywać się odpowiednio stereotypowo, obrazić się, odejść w przeciwległy kąt pomieszczenia i oddać ostentacyjnie męskim rozrywkom. Spożywaniu alkoholu na wesoło (gdyby byli tu jacyś jego kumple) albo (ponieważ żadnych kumpli tu nie miał) na smutno, siedząc samotnie w towarzystwie butelki „Jacka Danielsa” i szklanki z grubo rżniętego szkła, przywołując na świadków i patronów swej krzywdy rozmaitych świętych z kinowego panteonu Samotnych Twardych Facetów. Powinien urżnąć się w trupa i potem rzygać w lustrzano – malachitowej łazience gospodarzy, albo wywołać jakiś skandal.