Выбрать главу

Istniał jeszcze drugi wariant. Podryw. Udać się w tany, przygruchać sobie jakieś dziewczę o odwrotnych cechach fizycznych niż jego żona (czyli w tym wypadku najlepiej wiotką blondynkę o bladoszarych oczach i twarzy zdeprawowanego anioła) i rozkosznie flirtować z nią przez cały wieczór, ignorując roziskrzony wzrok Sylwii wbity w złocistego Chłopca z Plakatu.

Odpadało z dwóch powodów – po pierwsze, nie był w nastroju. Serce mu krwawiło, a twarz stężała w gipsową maskę. Gdyby się uśmiechnął, popękałaby i odpadła od kości. Po drugie, prawdopodobnie umiałby poderwać studentkę albo pracownicę uniwersytetu, albo w ogóle jakąś normalną dziewczynę, która trochę pracuje, trochę się bawi, trochę gotuje i chodzi po ziemi jak każdy. Z tymi biznesowymi kobietonami, które przez dwadzieścia cztery godziny na dobę robiły karierę, nawet nie dało się porozmawiać. Nie miałby pojęcia, jak się do tego zabrać; przypominało to zaloty do przedstawicielki innego gatunku.

Tańczyli, ale nie miało to nic wspólnego z rozrywką, radosną ekspresją, ani niczym w tym rodzaju. Była to raczej szamotanina.

– Uważaj…! Słuchaj rytmu…! – syczała mu do ucha, wywijając nerwowy piruet, kiedy chciał ją przytulić, wpadając na niego, kiedy usiłował ją obrócić, ciągnąc, kiedy on popychał, i pchając, kiedy ciągnął. Wytrzymał dwie melodie i, sromotnie pokonany, wrócił do swojej szklanki. Uwielbiała tańczyć, ale tym razem chciała udowodnić, że nie pasują do siebie i że się z nim męczy. Udało się jej.

– Przecież widzę, że się męczysz. Nie będziesz się wściekał, jeżeli zatańczę potem z kimś innym?

Potem znowu wyszedł na papierosa i paląc, patrzył na migające iskierkami czerwonych autoalarmów opływowe samochody zaparkowane wzdłuż lśniącej mżawką uliczki.

Kiedy wrócił, tańczyła. Z tamtym. To też nie była czysta rozrywka, ani pokaz swobodnej ekspresji. To był balet na temat gry wstępnej.

Byli małżeństwem od pięciu lat, a znali się od siedmiu. To za długo, żeby ocalić początkowy żar namiętności i wzajemną fascynację ciałem. Przyszedł czas na ciepłą, zaawansowaną miłość, w której szaleństwo wściekłego pożądania i poczucie odkrywania tajemnicy, które mu towarzyszyło za każdym razem, gdy widział ją nagą, zostało zastąpione przez wzajemne poznanie, zrozumienie i uczucie. Teraz cieszył się tym, że pasowali do siebie niczym palce dwóch dłoni, że znali swoje ciała i umieli na nich grać melodie doskonale znane im obojgu. Doceniał to, ale pomimo wszystko poczucie straty gdzieś tam w nim drzemało. Kiedy zobaczył jak tańczy, wybuchło jak ogień.

Gdyby przynajmniej tańczyli zwykłe, balangowe przytulango, wsparci o siebie i kiwający się w takt powolnego rytmu – pół biedy. Psychicznie był na to przygotowany. Na to, że ona oprze mu głowę na ramieniu, że jego dłoń zbłądzi na jej pośladek i tak dalej. Ale tańczyli do wtóru czegoś o zbyt szybkim rytmie, a anielski chłoptaś był zbyt doskonały na takie tanie chwyty. Zmienili banalne hopsasa w wyrafinowany balet egzotyczny.

Kiedy Sylwia przesuwała dłonią po swoim ciele tańcząc z Januszem, był to pozbawiony treści rytualny gest. Teraz była to pieszczota na granicy masturbacji, jakby jej rozpalone ciało potrzebowało chociaż namiastkowego spełnienia. Kiedy poruszała biodrami, była w tym zapowiedź perfekcyjnego zespolenia i obietnica numerku wszechczasów. Kiedy przybysz przyciągał ją w jednej ze zwykłych, dyskotekowych figur, oplatała go jak gorący, seksualny bluszcz. Miała długie, dość smukłe ciało, ale była wysoka i ogólnie – dość duża. W koktajlowej sukience prezentowała się atrakcyjnie, ale teraz zmieniła się w odaliskę. Wydawało się, że jej biust jest większy, a nogi jeszcze dłuższe. Jej złocista skóra lśniła od potu i feromonów. Skóra samicy w rui. Nawet jej włosy tańczyły – i obiecywały.

Janusz ujrzał twarz tamtego, pełną zachłannego samozachwytu i satysfakcji zwycięzcy i poczuł, że jest najbliżej, w całym swoim dotychczasowym życiu, popełnienia morderstwa. Nigdy dotąd nie był specjalnie zazdrosny. Szczerze mówiąc, nie bardzo rozumiał na czym to polega. Teraz cała jego osobowość wyła o krew.

Zobaczył w przelocie jej twarz z rozchylonymi ustami, wilgotne wargi, odsłaniające leciutko górne zęby. Zobaczył jej nieprzytomne czarne oczy zamglone wewnętrznym blaskiem. Widywał ją taką. Leżącą pod nim. Kiedyś. Dawno. Szaleństwo, trans, makumba, taniec świętego Wita. Patrzył, aż rozbolały go jądra, a umysł znalazł się na skraju szaleństwa.

Whisky smakowała jak jodyna i nie przynosiła ukojenia.

W pokoju było prawie ciemno, tylko siny blask ulicznych latarni wydobywał z mroku smagłe ciało jego żony. Leżała nieruchomo, na wznak, jak na stole operacyjnym, zimna i obojętna niczym marmurowa rzeźba. Duże piersi rozsunęły się na boki, naturalnie kędzierzawe, ciemne włosy rozsypały się na poduszce. Milczeli. Usiłował zamienić swój ból w namiętność, wydobyć z niej jakąkolwiek reakcję. Jęk, westchnienie, choćby okruch żaru, który mógłby rozdmuchać, ożywić pocałunkami i pieszczotami. Bez skutku. Kiedy całował ją, lizał i ssał, miał wrażenie, że tylko ją obślinia. Jej usta pozostały suche i nieruchome. Czuł się niezgrabny, odrażający, prymitywny. Kiedy wszedł w nią, najpierw delikatnie, potem coraz gwałtowniej, pozostała daleka i chłodna. Patrzyła w sufit lśniącymi, czarnymi oczami i cierpliwie czekała, aż skończy. Milczała.

I on milczał. Tylko łóżko skrzypiało.

Potem usiadła, w milczeniu założyła koszulę nocną i odwróciła się do niego plecami.

– Dobranoc – powiedziała zwyczajnie i obojętnie. Ale zanim odwróciła twarz, zdążył zobaczyć na jej policzku lśniącą ścieżkę. Ślad, którym stoczyła się łza.

Poranek miał barwę ołowiu. Niespodziewany, porywisty wiatr, resztki jakiegoś huraganu, który z całym impetem zwalił się na Francję i stratował częściowo Niemcy, tutaj był już banalną wichurą i doprowadził ludzi na skraj szaleństwa. Po szarym niebie mknęły strzępiaste, stalowe chmury, co chwila siekł lodowaty deszcz, zmieszany z jesiennymi liśćmi i śmieciami. To był dzień, który należało przesiedzieć w jakimś przytulnym, ciepłym miejscu z widokiem na kominek, z książką w ręku. Dzień nie nadający się do aktywności.

Zdecydowanie nie był to dzień, kiedy powinno się znosić ciężkie od apatii twarze studentów snujących się po pracowni niczym somnambulicy i robiących jedną przerażającą, bezmyślną głupotę za drugą, albo gapiących się na prowadzącego niczym katatoniczne owce. Na dodatek nie był to dobry dzień na zebranie w zakładzie, dotyczące podziału grantów, i obserwowanie czcigodnych, wykształconych i światłych ludzi, jak żrą się o sumy rzędu pięćdziesięciu złotych z zajadłością głodnych szakali walczących o jednego królika.

Był to dobry dzień, żeby umrzeć albo iść na piwo. Janusz zdecydował się na to drugie rozwiązanie.

Okrasa był człowiekiem, któremu słowo: „piwo” całkowicie wystarczało za wszystkie namowy i argumenty. Był w stanie tolerować ból istnienia tylko pod warunkiem, że mógł się znieczulać tym napojem dostatecznie często. A Janusz rozpaczliwie potrzebował towarzystwa. Okrasa był ponadto ciężko doświadczony przez los, jeżeli chodzi o kobiety, i mógł stanowić bezcenne źródło porad. Poza tym, Janusz lubił go – solidnego, przypominającego Obelixa milczka, który sprawiał wrażenie, że jest w stanie pozostać jedynym niezmiennym i stałym elementem w pogrążonym w chaosie świecie.