Выбрать главу

– To, mój drogi, jest zwyczajny kryzys małżeński. Moim zdaniem, nic ci z tego tytułu nie grozi. Chwilowo jakby straciła do ciebie ciekawość. Zdarza się. Ale nie odejdzie.

– Dlaczego?

– Bo to niczego nie zmienia. Zdrowizna! – Okrasa zamoczył wąsy w pianie i odstawił kufel. – Ona sama nie wie, o co jej chodzi; pomiota się i uspokoi. Z jakiegoś tam powodu za ciebie wyszła i te powody pozostają jakby aktualne. Prędzej czy później to znowu do niej przemówi. Jesteś młodym człowiekiem, więc nie powinieneś tracić zimnej krwi z powodu jakiegoś, rozumiesz, przypadkowego fiuta. To taki test. Jeżeli wystarczy byle szmondak, żeby rozwaliła małżeństwo, to pluń na nią i napij się piwa. Piwo nie wymaga gry wstępnej, zanim cię zadowoli.

Janusz ponuro pociągnął łyk piwa i nic nie odpowiedział. Nie smakowało mu.

* * *

Kiedy wszedł do pustego domu, zziębnięty i przemoczony, nawet nie poczuł ulgi, tylko strach. Najpierw wydawało mu się, że w mieszkaniu kryje się ktoś obcy. Zajrzał do pokoju, do kuchni i do łazienki. Potem strach zmienił przyczynę i Janusz gwałtownie zajrzał do szafy – ubrania Sylwii nadal tam wisiały, jej kosmetyki nadal rozpychały się na półce w łazience. Uspokoił się.

Jednym z niewielu przywilejów, jakie stwarzała praca naukowa, był fakt, że mógł od czasu do czasu pojawić się w domu wpół do czwartej po południu, kiedy to większość uczciwie pracujących obywateli jeszcze tęsknie spogląda na zegarki. Janusz bardzo to lubił, bo mógł zaznać luksusu popołudniowego spokoju. Zwłaszcza w takich momentach jak teraz, gdy nie odzywali się do siebie. Jego żona potrafiła milczeć wyjątkowo głośno i wycofywać się wyjątkowo nieznośnie. Doprowadzało go to do szału, bo był wobec takiego zachowania bezsilny. Awantura jest uczciwsza. Jest potyczką na argumenty. Towarzyszą jej jakieś konkretne zarzuty, które można przyjąć albo odrzucić, albo ostatecznie zrozumieć. Ciche dni natomiast nie naprawiały, ani nie rozwiązywały niczego. Towarzyszący im pozorny spokój był jak jątrząca się rana. Wrzód wzbierał i wiadomo było, że lada chwila pęknie.

Nie mógł znaleźć sobie miejsca. Wydruki ze spektrofotometru, które zabrał do domu, nie wzbudziły w nim cienia zainteresowania. Kogo obchodzi jakaś hipotetyczna retro – transkryptaza? W telewizji kłócili się politycy. Mówili jeden przez drugiego, starannie omijając główny temat programu oraz oczywiste rozwiązania problemu, jakby ich ostatecznym celem była sama kłótnia. Sięgnął po jakąś powieść sensacyjną, ale nie rozumiał ani słowa. Czytał w kółko ten sam akapit, przed oczami wciąż mając Sylwię owijającą się w tańcu wokół Tamtego, tyle tylko, że w jego wizji nie miała na sobie czerwonej, koktajlowej sukienki. Herbata smakowała jak mokra szmata, a papieros jak płonąca stodoła.

Zadzwonił do biura, w którym pracowała, ale dowiedział się tylko, że pojechała do kadr. Pojechała albo i nie pojechała. Zaczynał dostawać obsesji. Typowe, klasyczne zachowania zazdrosnego dupka. Postać z komedii rodzinnej. Żałosne.

Jednak rozpierała go chęć działania. Były kiedyś czasy, gdy taką sprawę rozstrzygało się działaniem za pomocą topora. Na razie sięgnął po telefon.

– …tu poczta głosowa sieci Era GSM. Abonent jest chwilowo poza zasięgiem sieci… – Cholerny Paweł, z jego cholernym komórkowym cackiem; Amerykanin w Paryżu…!

Nie znał wroga. Nic o nim nie wiedział. Nazwiska nie dosłyszał, zresztą i tak by nie zapamiętał, nie przypuszczał wtedy, że może okazać się istotne. Jedyny punkt zaczepienia stanowił cholerny biznesmen za dychę – Paweł, pozostający poza zasięgiem sieci. Kumpel z liceum, który zorganizował tę po trzykroć przeklętą balangę.

Myślał. Położył przed sobą notes i spróbował podejść do sprawy naukowo. Facet przedstawiał się wszystkim, więc nie był szeroko znany. Niestety, goście nie wywodzili się z jakiegoś jednego, określonego środowiska. Był to bliżej nieokreślony establishment – jacyś reklamiarze, hurtownicy, radiowcy, dziennikarze. Jedyne, co ich łączyło, to forsa. Dochody powyżej czterech tysięcy miesięcznie, niemieckie samochody, kariera i… Paweł, aktualnie poza zasięgiem sieci.

Zadzwonił jeszcze raz. To samo. Potem jeszcze raz. Potem zostawił tamtemu wiadomość i czekał. W telewizji polityków zastąpili piłkarze, biegający apatycznie po burym jesiennym trawniku. Nie było ciepłej wody. Za szybą, w gęstniejącym wcześnie mroku, zdychający huragan ciskał wzdłuż ulicy falami gęstej mżawki. Ludzie skryli się w zwojach ciężkich szarych płaszczy i zamienili w poczwarki.

Poczuł się znużony i zniechęcony. Położył się na kanapie, mając telefon w zasięgu ręki, nakrył kocem i próbował jeszcze raz przemyśleć wszystkie rozsądne metody postępowania. W efekcie zasnął i śniły mu się koszmary.

Wściekły świergot telefonu wyrwał go prosto z dna nieokreślonego, gęstego piekła. Podniósł po omacku słuchawkę, nie mając pojęcia kim jest i gdzie Się znajduje.

– Janusz? – huknął dziarsko Paweł. – Kopę lat! Co tam, kacyk?!

– Chto mui? – wybełkotał bezradnie. Nie rozumiał nawet języka, w jakim toczyła się rozmowa.

– Co ty?! Jeszcze nie wytrzeźwiałeś? – Paweł był nieco urażony. – Paweł mówi, Stolarczyk, zostawiłeś mi wiadomość na poczcie głosowej. Mówiłeś, że to ważne. Streszczaj się, ja mam spotkanie z klientem… gdzie się pchasz, baranie?! Maluchem na lewy pas? Samochód sobie najpierw kup, wsioku.

– Co?

– Nic, to nie do ciebie, jestem na Wisłostradzie… No, o co chodzi?

– Zaraz… – Janusz położył słuchawkę na stole, rozmasował zdrętwiałe policzki i wypił duszkiem pół szklanki zimnej herbaty. Potem wyciągnął rękę w kierunku zmiętej paczki papierosów na stoliku. Pomogło.

– Słuchaj – zaczął trochę przytomniej. – Na imprezie u ciebie był taki gość… potrzebuję złapać z nim kontakt, a zgubiłem wizytówkę, nie pamiętam, jak się nazywał… – improwizował na poczekaniu, ale wydawało mu się, że zgrabnie. Opisał Chłopca z Plakatu najlepiej jak umiał i z bijącym sercem czekał na efekt.

– Kurwa, facet, co ty myślisz, że ja będę pamiętał, kto miał jedwabną koszulę? Nie kojarzę gościa. Miał jakieś imię?

– Nie pamiętam, jakieś takie nienormalne… Krystian, Błażej, Miłosz… Może ktoś robił zdjęcia? Pokazałbym ci go na zdjęciu.

– Co ty, zakochałeś się, czy co? – Paweł zarechotał, a Janusz zacisnął szczęki i wywrócił wściekle oczami, biorąc ściany mieszkania na świadków swojej krzywdy. – Słuchaj, Janusz, ja mam za piętnaście minut pi pi em, a stoję w korku. Jak sobie przypomnę, to oddzwonię, cześć!

– PPM to jest miara stężenia, w cząsteczkach na milion, ty głupi fiucie -. warknął nienawistnie Janusz do buczącej głucho słuchawki. – Żeby cię szlag, ty pierdzielony japiszonie! Mutant!

Potem przypomniał sobie jeszcze jednego znajomego – no, prawie znajomego, który był na tamtym party, potem jeszcze jednego gościa, ostrzyżonego na jeża rudzielca w drucianych okularach, który odruchowo wcisnął mu wizytówkę. Zadzwonił do nich i sprzedał ten sam kit co Pawłowi, najpierw przedstawiwszy się i przypomniawszy swoją skromną osobę, a następnie opisał Złotego Chłopca. Rezultat – zero. Wyglądało na to, że: a) kompletnie oszalał i padł ofiarą maniakalnych urojeń, albo b) nikt poza nim i Sylwią w ogóle tamtego nie zauważył. Jakby gość był niewidzialny.

Kolacja przypominała pogrzeb wieprzowiny. Jedli nie patrząc na siebie, Sylwia uporczywie przeglądała kolorowe czasopismo dla pań, wyszukując porady psychologiczne i listy od Gnębionych i Prześladowanych, a Janusz gapił się ponuro w telewizor, na „Okruchy Życia”. W zeszłym tygodniu w ramach tych okruchów ktoś umierał na raka, aż umarł, w tym stopniowo tracił wzrok i słuch. Nie odzywali się. Sylwia z uporu, bo jak raz się zacięła, potrafiła tak milczeć tygodniami – jej rekord wynosił półtora miesiąca. A Janusz w samoobronie. Zdążył się nauczyć, że nie zmusi jej do rozmowy, dyskusji albo chociażby awantury. Tylko do płaczu. Odpowiadała półsłówkami i zachowywała tak, jakby sprzedała się w niewolę dla ratowania rodziny. Będzie tak siedziała, milczała boleśnie, patrzyła przed siebie albo rysowała płaczące pierroty na marginesach gazet, aż jej mąż padnie na kolana i będzie błagał o litość.