Выбрать главу

W gruncie rzeczy była to terapia. Zamiast gapić się w okno i mielić w głowie w kółko kilka tych samych rozpaczliwych myśli, stawał się innym człowiekiem. Kimś, kto prowadzi śledztwo oraz podwójną grę. Agentem, detektywem, kimś ekscytującym i niebezpiecznym. Na pewno nie zmaltretowanym pracownikiem naukowym, bezskutecznie łamiącym sobie głowę nad tym, czy żona go zdradza. Kiedyś był trochę zaniepokojony swoją skłonnością do gier wyobraźni, które są w porządku, kiedy ma się piętnaście lat, ale był już dorosły, nieprawdaż? Powinien umieć znosić świat takim, jakim jest, bez upiększających wizji.

Z drugiej strony, jego życie, wyjąwszy to, że lubił swoją pracę, nie było zbyt ekscytujące. Może, jeśli takie sztuczki pozwalały mu przetrwać, należało je raczej pielęgnować.

Zagadnienie: Czy jego żona spotyka się z poznanym u Stolarczyka człowiekiem?

Hipoteza: Jeszcze mu nie uległa, ale zrobi to w najbliższym czasie. To, co się z nią dzieje, nie jest normalne. Wykracza daleko poza obszar zwykłego flirtu, zauroczenia albo kryzysu małżeńskiego. To jakiś seksualny amok. Opętanie. Obłęd. Zachowuje się jak zahipnotyzowana. Tego typu emocje muszą znaleźć jakieś ujście. Nie wygasną same z siebie, chyba że Janusz zrobiłby coś niesłychanego, co przyćmiłoby wszelkie prawdziwe i urojone walory Złotego Chłopca. Na przykład, niezła byłaby Nagroda Nobla albo spadek w wysokości jakichś dziesięciu milionów dolarów. Netto.

Dyskusja: Jak, gdzie i kiedy?

Po pierwsze, podejrzany prawdopodobnie jest biznesmenem albo yuppie. W każdym wypadku jest absolutnym niewolnikiem swojej firmy. Z pewnością, zanim dojdzie do… no, dobra, zanim on ją zerżnie, muszą się kilka razy zobaczyć na neutralnym gruncie. Z inicjatywy tamtego.

Był tego pewien. Widział to i czuł. Jego żona była w jakimś sensie ofiarą. Zdobywcą był tamten. I to cholernie zdecydowanym zdobywcą. Nie zostawi spraw ich własnemu biegowi. Osaczy ją i urobi. Tak samo perfekcyjnie, jak ją namierzył i wytropił tam, na party u Stolarczyka. Zatem to on wykaże inicjatywę.

Czas? Popołudnie i wieczór odpadają. Sylwia wracała z pracy o normalnej porze. Musiałaby załatwić sobie taki wieczór specjalnie i to dokładając starań. Zrobi to, spokojna czaszka, kiedy się już zdecyduje. Po kilku rzuconych na przynętę, prawie platonicznych, uroczych spotkaniach, a jeszcze przed „słuchaj, przemyślałam wszystko i doszłam do wniosku, że tak będzie najlepiej, mam kogoś i załatwmy to jak dorośli ludzie, to nie ma sensu i nie pasujemy do siebie, unieszczęśliwiam cię tylko i dbaj o siebie”.

Wnioski? Przerwa na lancz. On wychodzi bezkarnie z pracy, ona urywa się ze swojej pod pretekstem załatwienia czegoś na mieście; jedzą razem w najdroższej knajpie Europy Środkowej, nikt się niczego nie domyśla, a system działa. Zatem gdzieś pomiędzy wpół do pierwszej po południu a, powiedzmy, wpół do czwartej.

Materiały i metody: Trzeba by zdobyć samochód. Nierealne. Przynajmniej nie od ręki. Rower? Nonsens. Wprawdzie w ruchu miejskim rower nieźle się nadaje do śledzenia samochodu, a z uwagi na korki nawet może być szybszy, ale nie nadaje się do użytku w listopadzie. Nie mówiąc już o tym, że rowerzysta rzuca się w oczy. Tamten jedzie sobie porsche, z Sylwią u boku, a Janusz zawzięcie pomyka za nimi na pożyczonym składaku, we włóczkowej czapeczce wciśniętej na oczy i z powiewającymi połami zielonej myśliwskiej kurtki. Urocze. „Widziałaś tego kretyna na rowerku, najdroższa?” „Ach, to ten idiota, mój mąż. Czy możesz go zgubić, pieseczku?”

Taksówka? „Panie, za tym porsche?” Skąd na zawołanie wziąć w Śródmieściu taksówkę? Może wynająć na cały dzień? Ile to będzie kosztowało? Nonsens.

Śledztwo okazało się o wiele bardziej skomplikowane, niż przypuszczał. Przynajmniej bez wsparcia potężnej organizacji.

Jedyną potężną organizacją, jaką dysponował, był jego notes z telefonami. Zastosował go.

W cukierni nie wolno było palić, a po pół godzinie nie mógł nawet patrzeć na ciastka i kawę. W ogóle nie lubił kawiarni, ale to był zdecydowanie najlepszy punkt obserwacyjny w okolicy. Widział stąd bramę z portalem obłożonym tablicami informacyjnymi, prowadzącą między innymi do biura Sylwii, pobliski przystanek autobusowy, cały parking przed „Grand Hotelem”, pół Kruczej i wyloty kilku innych ulic. Siedział przy niewygodnym okrągłym stoliku, na którym nie mieściła się nawet gazeta, i nieuważnie czytając „Wyborczą” zerkał na drzwi biura. Przy rozmowie z Ryśkiem dopisało mu szczęście, więc na oparciu wisiała gruba, skrzypiąca, skórzana kurtka, na ziemi obok krzesła spoczywał głęboki, zasłaniający całą głowę kask z przyciemnianą przyłbicą, z wepchniętymi do środka rękawicami, a na nogach miał wysokie, za duże o dwa numery buciory, w których mógł chodzić wyłącznie dzięki dodatkowym, góralskim skarpetom z surowej wełny. Na chodniku stał czarny ural Ryśka, a Janusz miał za sobą wyprawę taksówką do pracy kolegi po klucze od mieszkania i garażu, następnie znowu taksówką na Ursynów, potem znowu motocyklem do redakcji, żeby oddać klucze, i następnie tutaj. Zmarzł jak pies, oparzył łydkę o rurę wydechową, dwa razy omal się nie przewrócił, raz zalał na światłach świece i niemal spowodował wypadek samochodowy, ale zdążył. Zdobył za jednym zamachem przebranie i środek lokomocji. Był z siebie dumny.

Teraz, kiedy już ochłonął i ugasił pragnienie, uświadomił sobie, że nie wie, czy jego żona jest w pracy. Nie mógł zadzwonić i sprzedać swojej legendy o „zajęciach terenowych”, bo zrobił to rano, a koleżanki znały jego głos, więc nie mógł też udawać kogoś innego. Niczego nie wymyślił, tylko patrzył bezradnie przez zalaną drobnym deszczem witrynę to na drzwi, to na gazetę, a przed oczami mieniły mu się cztery dziesięciozłotowe banknoty, które wydał na taksówkę, rozłożone w harmonijkę niczym złodziejski łup prezentowany w telewizji, oraz oszroniona butelka wódki „Chopin”, którą obiecał Ryszardowi. Być może poniósł te inwestycje zupełnie niepotrzebnie. Grzązł coraz głębiej w niepewności, a fasada jego wyimaginowanej roli agenta zaczęła się niebezpiecznie chwiać, kiedy Sylwia wyszła z bramy. Była uczesana do góry, skomplikowany kok ukryła pod modnym kapeluszem, który przypominał stratowany cylinder i przywodził Januszowi na myśl kobiety upadłe Anglii epoki Kuby Rozpruwacza.

Chwycił kurtkę i kask, w przerażeniu wyobraziwszy sobie, że jego żona zmierza właśnie do tej cukierni, ale skręciła natychmiast w Żurawią i skierowała się zdecydowanym krokiem w kierunku Marszałkowskiej.

Na to, szczerze mówiąc, nie był przygotowany. Myślał, że tamten po nią przyjedzie, wtedy on ruszy za nimi motocyklem. Albo pójdą gdzieś na piechotę, a wtedy on pójdzie za nimi. Musiał się na coś zdecydować, bo już mu niknęła w tłumie, więc wyszedł, zostawiając na stoliku rozłożoną gazetę, i pomaszerował Żurawią, starając się zachować dystans około trzydziestu metrów. Zanim doszli do Parkingowej, zorientował się, że nie bardzo może chodzić ulicami w kasku na głowie, niczym obłąkany rycerz. Strasznie nie miał ochoty go zdejmować, bo czuł się w nim niewidzialny, ale ewidentnie zwracał uwagę. Brudne dziecko żebrzące na parkingu wrzasnęło coś za nim po rumuńsku, jakieś rozchichotane, objęte wpół nastolatki obejrzały się za nim, więc w końcu ściągnął kask i niósł go pod pachą.

Zgubił ją w podziemnym przejściu pod Rotundą. Zachował przynajmniej tyle rozumu, żeby nie biegać panicznie i nie wyskakiwać z przejść po różnych stronach ulicy niczym diabeł z pudełka. Przed oczami stanęła mu jak żywa scena, w której on wybiega po schodach, ona stoi na przystanku, stają oko w oko, po czym oboje zaczynają wrzeszczeć i rozbiegają się w dwie strony. Na chybił trafił wybrał wyjście i wynurzył się po stronie bazaru pod Pałacem Kultury. Przez jakiś czas lustrował w różnych kierunkach tłum, prześlizgnął się wzrokiem po handlarzach trzymających w rękach sznurowadła, góralskie swetry, „albańską maść przeciw łuszczycy”, owczarki syberyjskie, które podobno mogły być też małymi niedźwiedziami, po jakimś bezczelnym typie sprzedającym fałszywe druki prawa jazdy, i nagle zobaczył ją idącą po przeciwnej stronie ulicy, wzdłuż Domów Centrum. Odsądziła go o dobre sto metrów, ale nie było wątpliwości – widział wyraźnie jej czerwony wełniany płaszcz z czarnymi dodatkami oraz sflaczały pseudocylinder.