A może jednak mu odbiło? Kogo, powtarzam, to obchodzi? Skinął na barmana i zamówił setkę wódki. Najwyżej odbiorą mu prawo jazdy. I tak nie miał samochodu, więc co za różnica.
– Jesteś jednak… – usłyszał za plecami serdeczny damski głos. Ktoś objął go od tyłu, ciepłe wąskie dłonie dotknęły jego policzków, a potem dziewczyna pocałowała go w usta. Nie było to przyjacielskie cmoknięcie, przystawiane znajomym jak pieczątka, tylko głęboki, namiętny pocałunek. Odwzajemnił go bezmyślnie, nieznajoma poruszała głową, ich wargi ocierały się o siebie, wsunęła mu język w usta, stwierdził, że obejmuje ją w talii, że gładzi po plecach. Zapach perfum spowił go jak korzenna, tropikalna chmura.
A potem otworzyła oczy. Wielkie, wilgotne, z bezwstydnymi ognikami migoczącymi pod zasłoną gęstych rzęs, chociaż nie czarne, jak myślał, ale fiołkowe. Nigdy takich jeszcze nie widział. Były niemal fioletowe, z ciemniejszymi obwódkami.
Odskoczyła od niego, dotykając ust palcami obu dłoni i czerwieniejąc gwałtownie. Aż przysiadła z wrażenia.
A teraz trzaśnie mnie w pysk, pomyślał bardzo spokojnie – popielniczką.
– O Boże – powiedziała tylko zdławionym głosem. Nadal czuł smak jej oddechu. Przyjemny, jakiś taki mleczny. Czuł jeszcze na wargach zanikający ślad pocałunku.
– Jezu… – Wyciągnęła gwałtownie dłonie i dotknęła jego policzków, jakby w obawie, że popsuła mu twarz, i natychmiast je cofnęła. – Strasznie przepraszam… ja myślałam, o Boże… pan jest taki podobny… – nerwowo poprawiła mu koszulę i w sekundę wykonała serię ostrożnych, roztrzepanych gestów: dotknęła jego policzków, swoich ust, grzbietu jego dłoni. Uścisnęła go lekko, a potem gwałtownie zabrała palce, jakby się oparzyła.
– Boże, tak mi głupio. Naprawdę nie wiem, co zrobić. Niech pan mi wybaczy… o Boże, niech pan coś powie. Zrobiłam z siebie kretynkę…
– Nic się nie stało – skłamał. Nic się nie stało, akurat… Po prostu zrób tak jeszcze dwadzieścia razy. To się nie dzieje naprawdę.
– Naprawdę. – Tym razem on dotknął jej dłoni. – Po prostu pomyłka. Proszę się nie przejmować i… przykro mi, że to nie ja. Proszę sobie nie przeszkadzać. On zaraz przyjdzie.
Pieprzony Bogart dla ubogich duchem. Brakuje tylko kapelusza, deszczu i lotniska w tle. „Zawsze wierny”, co? A co tam u twojej żony?
Spojrzała gdzieś na bok.
– Nie. Nie przyjdzie. To dlatego tak się ucieszyłam. Myślałam… nie wiem, co myślałam. Przepraszam – znów uścisnęła jego dłoń – pan na pewno na kogoś czeka…
– Nie, nie czekam – powiedział, czując, jak wali mu serce. Już chyba nawet nie pamiętał, jak to się robi. W tę albo we w tę. Teraz!
– Napije się pani ze mną kawy?
Zasłoniła usta i nos złożonymi modlitewnie dłońmi, spoglądając ze skruchą spod postrzępionej grzywki. Sarenka, pomyślał.
– A chce pan pić kawę z kretynką?
– Chcę pić z panią – uśmiechnął się. Nie miał pojęcia, po co to robi. Jego umysł milczał, osłupiały. Nie miewał skoków w bok. Odkąd był z Sylwią, nie podrywał żadnych panienek – do niedawna był przekonany, że są wyjątkowi.
Usiedli przy oknie, w przytulnym zakątku osłoniętym filarem. Janusz wyjął zapalniczkę i zapalił knot szklanej lampki oliwnej, takiej samej jak ta, która przyświecała dziś jego żonie i tamtemu. Nie chciało mu się nawet o tym myśleć.
Wzdrygnął się, jakby tamto wspomnienie go oparzyło.
Dziewczyna usiadła naprzeciwko, spoglądając na niego z wyraźną aprobatą. Jakoś tak chętnie, jakby rzeczywiście chciała z nim siedzieć, a nie tylko uważała, że powinna. Jakby nie była uderzającą pięknością i nie stanowiła co dzień obiektu marzeń wszystkich mężczyzn dookoła.
Wyjęła z kieszeni żakietu paczkę wąskich, damskich papierosów, co przyjął z aprobatą. W ciężkich czasach prześladowań palacze czuli podświadomą solidarność. Mógł przynajmniej mieć pewność, że nie będzie go pouczać, mierzyć spojrzeniem pełnym świętoszkowatej dezaprobaty, narzekać i wyganiać na balkon.
Znowu patrzyła w ten rozbrajający, sarni sposób, trochę spode łba, ale z figlarnymi błyskami na dnie wrzosowych oczu.
– W życiu mi się coś podobnego nie wydarzyło – wyznała. – Naprawdę nie rzucam się w ten sposób na ludzi.
– To nic – zapewnił ją. – Ja kiedyś z rozpędu pocałowałem szwedzkiego profesora w rękę. To się zdarza bez przerwy.
Roześmiała się życzliwie, przechylając głowę. Na widok kelnera wyciągnęła rękę i przycisnęła lekko dłoń Janusza do stołu.
– Ja stawiam – powiedziała cicho, z naciskiem. Zamówiła kawę i whisky dla Janusza, a dla siebie „Pina Colada”. Nie chciała słuchać protestów.
Wciąż spoglądała z łobuzerską skruchą.
– Narozrabiałam – oświadczyła cicho, patrząc mu prosto w oczy – ale to było bardzo przyjemne.
Poczuł, że się roztapia. Jego splot słoneczny zaczął promieniować ciepłem. Uśmiechnął się z poczuciem, że w coś się pakuje i nic na to nie może poradzić. Wiedział, że coś jest nie tak, ale docierało to do niego słabo. Płynął z prądem.
– Mam na imię Weronika – powiedziała. – Po czymś takim nie możemy mówić do siebie „proszę pana”.
– Jesteś tu sama?
– Nie mogłam siedzieć w domu – powiedziała smutno. – Czekałabym na telefon, który nie zadzwoni. Na gwizdnięcie faceta, który uważał mnie za zabawkę. To upokarzające.
– Wzięłaś mnie za niego?
– Głupio mi. Ale z tego powodu, że tak się ucieszyłam na widok tego gnojka, to znaczy myślałam, że to on, a nie dlatego, że cię pocałowałam. Powinnam się tego wstydzić, ale tak nie jest. Wcale nie jesteście podobni. To znaczy, może trochę z twarzy, ale on by się tak nie ubrał. Ty wyglądasz jak facet, a on jak lala. To straszny snob. Boże, ależ ja paplę. – Napiła się koktajlu. – Przepraszam – powiedziała cicho. – Nie chciałam. Zaczynam cię zanudzać.
– Nie – odparł z cielęcą tępotą. – Mów, jeśli masz ochotę.
– To nudne i nie chcę o tym myśleć. Lepiej powiedz, dlaczego jesteś taki smutny.
No, to teraz się pożegnamy, pomyślał. I powiedział jej, dlaczego jest taki smutny.
A kiedy mówił, ujęła jego dłoń i podniosła ją. Jej dotyk palca był elektryzujący i nadzwyczaj przyjemny. A potem rozchyliła usta i niespodziewanie pocałowała go w mały palec.
To nie działo się naprawdę.
– Nie jestem dziwką – powiedziała. – Nie chcę, żebyś tak o mnie myślał. I nigdy się tak nie zachowuję. Po prostu nie mogę się powstrzymać. To mnie przeraża… Strasznie na mnie działasz i nie wiem dlaczego, po prostu… to jest tak, jakbyśmy byli dla siebie stworzeni. Trafiliśmy na siebie właśnie dzisiaj, oboje odtrąceni, upokorzeni, samotni, i ten pocałunek… – Oparła policzek o jego dłoń i pocałowała ją lekko. – Wciąż go czuję. Miedzy nami coś jest. Nie wiem co. Ale coś wyjątkowego. Proszę, nie zabieraj ręki. Pozwól mi tak siedzieć… Boże, nawet nie wiem kim jesteś. Co się ze mną dzieje?
Ona zaraz zacznie płakać, pomyślał w panice. A wtedy pękną wszystkie tamy. Była śliczna. Tak nieziemsko, nienaturalnie śliczna, że patrząc na nią czuł ból i smutek. Wyglądała na ulotną i nietrwałą jak płatek śniegu. Jak przedstawicielka innego gatunku. Jeżeli zacznie płakać, to i w nim coś pęknie. Zacznie ją tulić, całować, a wtedy już nie przestanie. Zostanie z nią do końca i do diabła z Sylwią, do diabła z całym światem. To się nie dzieje naprawdę.
Zamilkli, ale nie było w tym milczeniu zakłopotania. Milczeli jak para bliskich przyjaciół. Weronika tuliła policzek do jego dłoni, on leciutko gładził palcem jej miękki, brzoskwiniowy policzek. Krople deszczu toczyły się po przyciemnionych szybach. Rozmawiali leniwie o swoich upodobaniach, opowiadali melancholijne historie. Gdzieś za barem kompakt grał Cohena. Janusz płynął w tym nastroju, ale nie był w stanie zebrać myśli, by przemyśleć to, co właśnie robi. Przygaduje sobie kochankę? I co dalej? Gdzie jego cygańska dziewczyna? Co będzie z jego przyszłością? Nie obchodziło go to. Problemy nadal istniały, ale jakieś przygłuszone, jak ból ugaszony silną dawką opiatu. Pożar nadal szalał, ale za grubą ścianą.