Upłynęła pewnie z godzina, i nastrój zrobił się jakiś gęstszy. Stolik był za szeroki, by mogli nagle zacząć się całować, ale trzymali się już bezustannie za ręce. Jej długa, opływowa łydka opierała się swobodnie o jego nogę. Częstowali się nawzajem swoimi koktajlami i ciastkami, w powietrzu gęstym od feromonów wisiał bezrefleksyjny, instynktowny seks.
Była tak chętna na wszystko, co proponował, bez względu na to, czy podawał jej ogień, czy zamawiał jakiś napój, że miał poczucie, jakby właściwie było już po wszystkim. Kiedy pochylała się do przodu, a w dekolcie błyskał matowo ciężki, gładki owoc jej piersi, Janusz oprócz pożądania czuł też przyjemne poczucie własności, jakby już była jego, jakby wystarczyło tylko wyciągnąć rękę.
Uratował go Marek Okrasa, który wyrósł znikąd przy jego stoliku. Janusz poderwał się, czerwony jak piwonia, bełkocząc coś nieskładnie o jakichś kuzynkach, jął witać niezgrabnie i przedstawiać, ale kolega nie zabawił długo. Zachowywał się dziwnie. Po pierwsze, powiedział: „Halo boys”, ale może był to żart. Potem przywitał się z Weroniką ze swoją zwykłą w takich wypadkach ostentacyjną uprzejmością, ale potem ignorował ją zupełnie. Zamienił z Januszem garść sympatycznych banałów i poszedł sobie. To było dziwne. Byli bliskimi znajomymi. Naprawdę bliskimi. Może nie przyjaciółmi od serca, ale łączyło ich morze wypitego wspólnego piwa i sporo rozmów na bardzo głębokim poziomie zaufania. W tak nietypowej sytuacji, jak spotkanie Janusza z obcą panienką w barze i to panienką najwyższej klasy, było właściwie pewne, że jakoś by zareagował. Najpewniej kompletnym osłupieniem. Z drugiej strony, może był zakłopotany. Okrasa w ogóle nie był mocny w okazywaniu uczuć. Janusz wiedział, że Sylwia nie znosiła tamtego i to prawdopodobnie z wzajemnością. Może był zadowolony z tego, co zobaczył, ale i tak całkowity brak porozumiewawczych spojrzeń, gestów i klepnięć w rodzaju: „Ho, ho, cicha woda…” był co najmniej dziwny.
Jednak czar prysł. Straceńczy nastrój pchający go bezmyślnie z prądem wydarzeń zmienił się w głębokie, irytujące poczucie, że coś jest cholernie nie w porządku.
Nawet jej nie znał. Może była wariatką, a może go w coś wrabiała? Gdzie czas na wzajemne poznanie, gdzie osobowość? Widział ją i to wystarczyło, żeby wszystko, co robiła, wydawało się zajmujące, jedyne w swoim rodzaju i pociągające. Wystarczyła mu jej powierzchowność. Przeraziło go to. Zawsze wydawało mu się, że jest pod tym względem wyjątkowy. Był zdeklarowanym monogamistą i wierzył, że nie byłby w stanie iść do łóżka z obcą kobietą. Najpierw się dziewczynę poznaje, potem się ją zaczyna lubić, potem, ewentualnie, można przełamać granicę ostatecznej intymności i przejść do mrocznej, wilgotnej krainy poznawania smaku jej skóry, śliny, okrywania się jedwabistym dotykiem jej ciała, wnikania w najintymniejsze zakamarki. Dopiero wtedy. Dopiero kiedy można mieć odwagę zajrzenia za zasłonę, za którą znajdowała się naga kobieta. Bez makijażu, z twarzą opuchniętą od snu, spocona, rozczochrana. Poznać ostateczną tajemnicę kobiety – jej nagą twarz bez maski. Poznać i zachwycić się nią. Tak uważał. Doskonale wiedział, że jest dziwadłem. Mimo to tak właśnie czuł i był siebie pewien. Aż do dzisiaj.
Dzisiaj siedział w barze naprzeciw zupełnie obcej kobiety i robił dokładnie to, w co u siebie nigdy nie wierzył. Tonął w niej, niczego o niej nie wiedząc i wcale mu to nie przeszkadzało. Nie obchodziło go nic. Dotychczasowy świat walił się w gruzy i wstawał świt nowego świata, w którym nie było żadnych reguł i wszystko było możliwe, trochę przerażające, fascynujące i nieznane.
Zrobiło się późno. Wczesne popołudnie zamieniło się w popołudnie zaawansowane, porę dnia, która ucieka najszybciej. Czas wracania do domu, jedzenia spóźnionych obiadów albo wczesnych kolacji, czas, który niepostrzeżenie zamienia się w wieczór. W domach, oświetlonych ciepłym, żółtym blaskiem, czas kanapy, czas gdzieś między „Teleekspressem”, a „Wiadomościami”. Czas, kiedy któreś powinno powiedzieć albo: „Muszę już iść”, albo: „Chodźmy do mnie”. Była gotowa to powiedzieć. Chciała to powiedzieć. Zaproszenie do krainy zupełnie nowego seksu, dzikiego i namiętnego, pełnego nowych, nieznanych obietnic, wisiało w powietrzu jak owoc. Wystarczyło wyciągnąć rękę.
– Muszę już iść – powiedział.
– Zobaczymy się jeszcze? – Znowu poczęstowała go tym rozbrajającym spojrzeniem zawstydzonej i spłoszonej sarenki. Po prostu powiedz: nie, pomyślał. Zanim wpadniesz po uszy.
– Masz telefon?
Podała mu wizytówkę.
– Często pracuję w domu – powiedziała. – Zadzwoń kiedy tylko chcesz.
– A będziesz mnie pamiętała?
– Więc zadzwoń szybko, zanim zapomnę.
Pocałunek był jak wybuch, jak płacz i zapach lata. Była w nim i namiętność, i muzyka, i bezgraniczna tęsknota. Cały świat zgasł, skurczył się do jej warg, języka i jej wąskich palców.
Kiedy wychodził w brudny, deszczowy dzień, kręciło mu się w głowie. Obojętnie zarejestrował, że elegancki płaszcz od Guerlaina z grubej czesanej wełny nadal wisiał na haku w szatni. Nie obeszło go to. Natomiast kiedy dochodził do motocykla, zapomniany od lat ostry skurcz niespełnionego pożądania przeszył mu podbrzusze eksplozją ognia.
Zanim znowu zaczął myśleć upłynęło przynajmniej ze dwie godziny.
Oddał motocykl i wrócił do domu autobusem, patrząc na stalowy zmierzch przez zachlapaną deszczem szybę. Nie wiedział co robić ze sobą i ze swoim życiem. Nigdy nie spotykał się z dwiema kobietami równocześnie. Małżeńskie gierki uprawiane z zamiłowaniem przez przytłaczającą większość świata uważał za upokarzający idiotyzm, właściwy dla ludzi, którzy nie wiedzą czego chcą. Jeżeli chcesz mieć przypadkowe romanse, pozostajesz w stanie wolnym. Jeżeli poznajesz kobietę, u boku której chcesz się zestarzeć, wtedy się żenisz i jesteś z tą kobietą. Tak wyglądał świat Janusza. Prosty świat jasnych reguł i zrozumiałego postępowania. Świat, w którym wybory są przemyślane i konsekwentne. Świat, który się zawalił.
Teraz przynajmniej dysponował wyjściem awaryjnym i mógł zdać się na los. Jeżeli Sylwia w końcu odejdzie, odnajdzie Weronikę i utonie w jej sarnich oczach. Jeżeli Sylwia zostanie z nim, świadomie i zdecydowanie, wyrzuci wizytówkę i zapomni o wszystkim. Jakie zgrabne, przemyślane i eleganckie zakończenie. Było takie dobre, że na chwilę zdołał się oszukać i odnaleźć w sobie iskrę optymizmu i wiary w przyszłość. Wszystkie uczucia, które stracił, zanim to się zaczęło.
A potem wysiadł z autobusu i wszystko przepadło. Przed chwilą znajdował się w egzotycznym świecie nowych możliwości, gdzie czekała nowa kobieta, nowe poranki, nowe marzenia, przejawy dwuosobowego folkloru i nowe potrawy. Wszystko tam było nowe, jak prosto ze sklepu. Błyszczące i w nienaruszonych opakowaniach. A potem stanął na ich ulicy i czar prysł.
Ulica osaczyła go wspomnieniami, skwerem, na którym na niego kiedyś czekała, błyszczącymi w deszczu wiadrami kwiaciarek, od których niespodziewanie kupował jej późne, jesienne kwiaty. Tędy szli z bagażami, żeby wyjechać na pierwsze wspólne wakacje, tamtego gorącego, magicznego lata. Na tamtej ulicy był szpital, gdzie poroniła, a na tej ławce płakała po wyjściu ze szpitala, rozpaczliwie wczepiona w niego, bo wiedziała już, że zawsze będą mieli tylko siebie.