Wychowywała go – wszystko robił źle, wszystko miał nie takie i nie wtedy, kiedy trzeba. Nie podejmował kłótni i tylko patrzył z dziecięcym zdumieniem, jak jego piękna i wyjątkowa żona zamienia się w jakąś straszliwą sekutnicę, niczym żywcem wyciętą z tych zimnowojennych damskich magazynów. Stawała się lodowatą, nieskończenie egoistyczną suką o nieograniczonych potrzebach i totalitarnym umyśle. Któregoś dnia nagle przyszło mu do głowy, że robi to z litości. Chce żeby, kiedy nastąpi to co nieuniknione, mniej cierpiał. Jeśli chciała mu siebie obrzydzić przed odejściem, tym bardziej czuł się manipulowany i wykorzystywany.
Największym wstrząsem było dla niego odkrycie własnej zazdrości. Wcale nie był ponad to, jak sądził. Było to uczucie bezsilnego upokorzenia, podobne do tego, którego doznają zgwałcone kobiety i pobici mężczyźni. Wcale nie musiał do tego uważać swojej żony za rzecz lub swoją własność. Nie zmieniało to faktu, że czuł się skrajnie upokorzony i wyzuty z praw. Gdyby znalazł swoje mieszkanie okradzione, spustoszone wszystkie zakamarki, wybebeszone szuflady i przekleństwa wypisane na ścianach ekskrementami, nie byłoby wiele gorzej. Wrażenie, jakby ktoś bezkarnie nasikał na jego życie i odszedł, okazało się być jak najbardziej pierwotne i instynktowne, niczym strach przed wysokością albo ogniem.
Po raz pierwszy w swoim dorosłym życiu stwierdził, że chwilowo seks budzi w nim odrazę. Nie tyle wynikającą z nagłego purytanizmu, ile z szoku, podobnie jak ranny żołnierz niechętnie myśli o tym, by sobie postrzelać do puszek. Również po raz pierwszy stwierdził, że gardzi ludźmi, niczym jakiś obłąkany pustelnik. Ludźmi w ogóle, jako istotami, które miały w zwyczaju sprawiać sobie nawzajem ból, a nie kimś konkretnym.
Ocalił zdrowe zmysły tylko dzięki ucieczkom w fantazję. Znalazł w skrzynce z narzędziami czeski nóż sprężynowy Mikov, naostrzył i nosił go w kieszeni jesiennego płaszcza. Pieszczenie palcami obłej stalowej rękojeści w oprawce z matowoczarnego nylonu przynosiło ulgę, choć nie miało sensu. Ten, kto spustoszył jego życie, nie musiał czaić się w ciemnych zaułkach. Wziął, co chciał i odszedł, rechocząc drwiąco. Takie były fakty i nie można było ich pociąć, pochlastać, ani dźgnąć. Mimo to nóż był jego jedynym, cichym i wiernym przyjacielem. Wystarczyło wsunąć rękę do kieszeni i podważyć kciukiem stalowy języczek, przekręcić do przodu i przycisnąć, a solidny, wygięty kawał hartowanej stali wyrzucał bokiem masywne ostrze. Zawsze. Ilekroć potrzebowałby obrony, mógł na niego liczyć.
Jednocześnie zauważył, że tęskni za Weroniką. Jeżeli już miewał fantazje seksualne, widział jej trochę za wielkie granatowofiołkowe oczy, czarne brwi, usta zawsze lekko stulone jak do pocałunku i ten nieuchwytny, ale dziwnie znajomy błysk kryjący się pod powiekami i w miękkim, orlim łuku wąskiego nosa. Śniły mu się jej dłonie, piersi i stopy. Łowił chciwie w nozdrza każdy zapach podobny do jej korzennych perfum. Oglądał się za czarnobrewymi brunetkami o nastroszonych, postrzępionych włosach.
Pamiętał każde słowo, które powiedziała, każdy grymas drobnych, wypukłych ust. Pamiętał jak szła i jak siedziała. Pamiętał jej dłonie i kolana. Pamiętał, choć nie chciał. Bez przerwy. W każdej sekundzie.
A kiedy się budził, widział na odwrotnej stronie powiek, tuż nad sobą, wyraźny wizerunek jej pociągłej twarzy, czuł dotyk jej języka na wargach, uścisk gładkich, niewiarygodnie długich ud na biodrach i mleczno korzenny smak jej oddechu.
I tęsknił. Tęsknił tak strasznie i boleśnie, że aż trudno mu było w to uwierzyć. Tęsknił jak ktoś skazany na wieczną rozłąkę, na pustkę, smutek i mrok. Kiedy usłyszał ten sam kawałek Cohena, który grał im wtedy w pubie, musiał pospiesznie wyjść do innego pokoju, stwierdziwszy ze zgrozą, że ma oczy pełne łez. Dzień po dniu ze wszystkich sił usiłował nie dzwonić do niej. Nie wciskać cyfr numeru, który miał wypalony na mózgu jak piętno.
W normalnych okolicznościach musiałby przyznać, że jest zakochany. Tymczasem jej telefon nie odpowiadał, a Janusz nie mógł znieść wiszącej w powietrzu utraty żony. Nie wyobrażał sobie życia w równoległym świecie, w którym są obcymi ludźmi. „Och, to tylko moja była żona. Jak ona się nazywała…?” Świat mógł być normalny tylko gdyby dzielili życie. Tylko wtedy rzeczy były na swoim miejscu. Przelotne marzenia o życiu u boku Weroniki ograniczały się do seksualnych tęsknot. Poza tym była tylko mgła. Nie potrafił wyobrazić sobie nawet Bożego Narodzenia w jej towarzystwie. Usiłował, ale widział wtedy jedynie jakąś zamazaną sylwetkę i pustkę. W związku z Weroniką potrafił wyobrazić sobie tylko seks. Jeżeli cokolwiek usiłował planować, odruchowo myślał albo o Sylwii, albo o samotności. A jednocześnie tęsknił za dwiema kobietami i nie miał żadnej. Janusz – człowiek o dwóch twarzach. Rozdarty na pół. Przeszłość i przyszłość. Czerń i biel. Dziwił się, że jeszcze nie zwariował.
Siedząc wieczorem w kuchni przyjaciela, patrząc na załamujący światło kieliszek na zielonym onyksowym blacie pojął, że nie jest w stanie nawet tego nikomu wyjaśnić. Zmuszenie innego człowieka do patrzenia na świat twoimi oczami przypomina wyjaśnianie konstrukcji helikoptera Buszmenowi. Helikopter stoi przed nim, proszę bardzo, ale niepojęty niczym Sfinks. Zrozumienie jego działania wymaga zrozumienia pracy tysięcy części, z których każda wymyka się doświadczeniu Buszmena. W ten sposób wykład rozpada się jak układanka na miliony szczegółów, z których wszystkie pozostają tajemnicą.
Joanna, szczęśliwa właścicielka nowej, lśniącej jak igła kawalerki, i świeżo poślubiona małżonka Grześka, siedziała oparta plecami o ścianę wnęki kuchennej i tępo bawiła się kieliszkiem. Grześka nie było. Janusz prawie jej nie znał. Widywał ich razem i wiedział to, co opowiadał mu Grzegorz. Nie paliła tytoniu, nie piła mocniejszych alkoholi, była też zajadłą rzeczniczką zdrowego stylu życia, skrajnej tolerancji dla wszelkich dziwactw poza tym, co było w jej oczach niepoprawne, i początkującą feministką. Janusz nigdy nie był w stanie pojąć, co Grzegorz w niej widział.
Kiedy otworzyła mu drzwi, głuchym głosem powiedziała, że Grześka nie ma, i stanowczo poprosiła, żeby jednak wszedł – osłupiał.
A teraz siedziała po drugiej stronie kuchennego blatu podciągnąwszy chude, blade stopy na siedzenie taboretu, ubrana w niezbyt schludny czerwony dres, paliła drżącymi palcami jego papierosa i piła „Wyborową” kieliszek za kieliszkiem.
– Trzy tygodnie małżeństwa – wycedziła głucho. – Nawet nie minął miodowy miesiąc. To chyba rekord, nie?
Nie odpowiedział, tylko pytająco uniósł brwi. Nie miał pojęcia, co się dzieje, ani jak ma się zachować.
– Zanim się pobraliśmy, miewał przygody – ciągnęła, patrząc na powierzchnię wódki. – Nawet kiedy już byliśmy razem, ale zawsze wracał. Wracał…! Nawet na dobre nigdzie nie odchodził. Po prostu musiał czasem puknąć coś na boku. Nigdy nie potrafiłam tego znieść, ale znosiłam, bo to było rzadko i wracał. Ale tym razem zdarzyło się coś innego.
Wychyliła pięćdziesiątkę fachowo i desperacko niczym marynarz. A potem zaciągnęła się papierosem, odłamała kawałek „Myśliwskiej” i zagryzła. W ułamku sekundy przekreśliła wszystko, czym była w oczach Janusza.
– Wróci – powiedział Janusz ostrożnie i pojednawczo. Parsknęła szyderczo.
– To nie jest normalny skok w bok. Zachowywał się, jakby go piorun strzelił. Byliśmy na wyjeździe. Jego firma robiła takie jakieś spotkanie integracyjne. Podobno spotkał tam kobietę swojego życia. Nawet jej nie zauważyłam.