Boże, myślałam, że go znam, ale on zachowywał się, jakby mu odbiło. Jak zahipnotyzowany. Podobno nawet z nią rozmawiałam, ale niczego takiego nie pamiętam. Nawet nie potrafię powiedzieć, jakiego koloru miała włosy. – Nalała im obojgu wódki i znowu parsknęła. – Nie potrafiłabym nawet powiedzieć, czy w miejscu, gdzie rozmawiałam, była jakaś kobieta.
Ja widziałem tamtego mężczyznę, pomyślał Janusz. Ale nikt poza mną go nie zauważył.
– Chciałam znaleźć tę sukę, nie wiem po co. Żeby ją zmusić do oddania mojego męża? To już nie jest mój mąż. To coś, co zostało wyssane i przetrawione. Nawet nie zachowywał się podobnie. Nie zabrał niczego. Ani swoich książek, ani nawet bielizny na zmianę. Do diabła, nawet to mieszkanie mogłoby być jego. Rodzice mu je kupili, zanim się pobraliśmy. Nie spakował nawet szczoteczki do zębów. Wziął tylko ten swój cholerny miecz. Po jasną cholerę mu replika japońskiego miecza? Kiedy nie ma nawet koszuli?
Bo już nie wróci, pomyślał Janusz. Bo wszystko inne można odtworzyć. Chce mieć nowe koszule i szczoteczkę do zębów, żeby być innym człowiekiem, z nowym życiem i nową kobietą. A miecz był jedynym przedmiotem, który miał dla niego znaczenie. Zabrał go, jak się ratuje z pożaru. Nie pieniądze, ale to, co ma największą osobistą wartość. Zdjęcie, zegarek po ojcu, pluszowego misia, fajkę, kota albo paprotkę. Resztę można mieć nową. Nie wróci.
– Nawet nie mogę mu wykrzyczeć, co o tym wszystkim myślę – poskarżyła się ponuro. – Po prostu mnie zniknął ze swojego życia. – Pstryknęła palcami. – Ot, tak. Ani jemu, ani tej suce. Po trzech tygodniach małżeństwa zostawił mnie dla kobiety, której nikt poza nim nie zauważył. Nikt nie wie, kto to był. Była tam kupa ludzi, ale nikt jej nie widział. Może ją sobie wymyślił?
Wychyliła się i sięgnęła w bok, by oderwać kawałek papierowego ręcznika z wiszącej na szarych kafelkach roli. Zmięła go i najwyraźniej zapatrzyła się na swoje doskonale przemyślane przyszłe życie, znane jej we wszystkich szczegółach, znikające we mgle jak ostatni wagon odjeżdżającego pociągu.
– Moje dzieci… – wykrztusiła z trudem przez wzbierającą ścianę łez.
Janusz łyknął kieliszek żytniówki i wzdrygnął się, zastanawiając się, w jakiej roli tu siedzi. Przyjaciela domu? Spowiednika? Jedynej żywej duszy? Gdyby miała akwarium, opowiedziałaby to wszystko rybie.
– Co ona miała takiego, czego ja nie mam? – Joanna hałaśliwie wydmuchała nos i spojrzała na Janusza czerwonymi, podpuchniętymi oczami. Zaczynała mieć problemy ze skoncentrowaniem wzroku na jednym punkcie. Posłał jej współczujący, skąpy uśmiech typu: „witaj w klubie”, ale stwierdził, że nie bardzo może z siebie wykrzesać więcej zaangażowania. Jego własna obolała dusza była w zbyt kiepskim stanie, żeby wznosić się na wyżyny współczucia. Zresztą, gdyby miał choćby blade pojęcie, co może ją pocieszyć, mógłby przyjąć to samo lekarstwo. Dlatego zresztą tu przyszedł, oślepiony własnym bólem, rozpaczliwie poszukując jakiegoś przyjaźniejszego środowiska niż własne życie i okazuje się, wdepnął jeszcze gorzej. A teraz chciał jedynie wyjść, tylko nie miał ochoty ranić jej jeszcze bardziej. A zaraz będzie chciała desperacko potwierdzić swoją atrakcyjność.
Wychylił swoją porcję. Wódka smakowała wstrętnie: miała słonawy, metaliczny posmak, niczym krew. Odbiło mu się acetonem.
– Pójdę już – powiedział ostrożnie.
Wyciągnęła rękę przez blat, przewracając pusty kieliszek, i dotknęła jego dłoni.
– Zostań.
Pokręcił głową, czując się jak bydlę.
– To by wszystko jeszcze bardziej skomplikowało.
Parsknęła drwiąco.
– Jasne. A wy nie lubicie komplikacji. Tylko że już nic nie jest skomplikowane. Jest bardzo proste: rozpieprzone w drobny mak. Wszystko.
Wstał i w milczeniu założył płaszcz.
– Faceci – wycedziła z nienawiścią. – Wszyscy jesteście tacy sami.
Pokiwał głową.
– Tak. Jak Murzyni dla białych. Po prostu nawet wam się nie chce zapamiętywać naszych twarzy, ani tego, czym się różnimy. Trzymaj się.
Ostrożnie zamknął za sobą drzwi i wtedy usłyszał, jak po drugiej stronie rozbija się o nie ciśnięty z rozmachem kieliszek do wódki.
Do domu wracał metrem.
Był późny wieczór i w kolejce nie było tłoku. Jakieś grupki rozchichotanych nastolatków wisiały uczepione uchwytów. Dziewczęta w grubych ortopedycznych buciorach, z mikroskopijnymi plecaczkami, i chudzi chłopcy w zbyt obszernych skórzanych kurtkach, wracali z piwiarni i dyskotek, a wpadający dyszami wentylacyjnymi podmuch rozwiewał ich długie, proste włosy. Janusz owinął się swoim pancernym płaszczem i oparł głowę o ścianę wagonu. Był sam na świecie i nic tego nie mogło zmienić. Za oknem wagonu mknęły szare ściany tuneli, błyskając technicznymi światłami, nadchodziła kolejna parszywa noc, a po niej kolejny parszywy dzień.
Siedziała na ławce po przeciwnej stronie, na drugim końcu wagonu, tuż obok wyjścia. Poznał ją, kiedy odwróciła głowę. Czarne, opadające w pierścieniach włosy, wypukłe kości policzkowe, wąski nos. Usta wiecznie stulone do pocałunku. Oczy jak dwa gasnące węgle, z bezwstydnymi iskierkami na dnie. Weronika. Nie było wątpliwości. Podniósł się i ruszył w jej stronę jak zahipnotyzowany. Przecisnął się obok grupki balangowiczów i zobaczył młodą kobietę przeciskającą się w tym samym kierunku. Na twarzy miała wyraz niemal religijnej ekstazy i brnęła w kierunku Weroniki jak ćma do świecy.
Pociąg zatrzymał się, automat wycedził obrażonym głosem nazwę stacji i dodał jeszcze, że drzwi się otwierają, a wtedy Weronika wstała i wyszła. Wyskoczył na pusty, zimny i wypolerowany peron w chwili, gdy znikała w górze schodów. Pobiegł w tamtą stronę, słysząc tylko stalowy, ostry stukot jej obcasów.
Wzdłuż peronu nadjechał masywny pojazd z wirującymi szczotkami, przypominający żółty, futurustyczny czołg. Wypełnił pustą halę wizgiem elektrycznego silnika, który pochłonął odgłos jej kroków.
Kiedy wyszedł na górę, akurat skręciła za róg, w korytarz prowadzący do wyjścia ze stacji. Wyminął pusty kiosk, skręcił za ten sam róg dosłownie w dwie sekundy po niej i zmartwiał. Korytarz, aż do prowadzących na powierzchnię schodów, był pusty. Lśnił gładkimi, pastelowymi powierzchniami bez wnęk, w których można się ukryć, bez drzwi, za które można wejść, i jakichkolwiek innych zakamarków. Od wyjścia dzieliło go jakieś pięćdziesiąt metrów, nie licząc schodów, które musiałaby pokonać w jakieś cztery sekundy, by zniknąć tak nagle i absolutnie.
To było zupełnie niemożliwe.
A zatem miał halucynacje.
Oszalał.
Poszedł do domu.
Kłócili się o pieniądze. Pieniądze są jakby do tego stworzone. Po pierwsze są wszechobecne. Można je znaleźć w każdej sprawie i każdej kwestii. Plany wakacyjne? Nowy sweter? Wyjście do kina? Przyszłość, nuda, obiad, cokolwiek. Każdą sprawę można sprowadzić do pieniędzy, a właściwie ich braku. Nawet nie potrzeba do tego specjalnego talentu. Poza tym, wymyślono je jako uniwersalny przelicznik wartości i wyśmienicie sprawdzają się w tej roli.
Wacek kocha swoją żonę o dwa i pół tysiąca bardziej niż ty. Bezpieczeństwo Krystyny jest większe o tysiąc osiemset złotych niż moje. Małżeństwo Hanki jest o cztery tysiące szczęśliwsze i bardziej udane niż moje. Prąca Wojtka sprzedającego serwetki restauracjom w całym województwie jest cztery razy bardziej wartościowa niż praca doktora genetyki na uniwersytecie. Tym samym, Wojtek jest cztery razy lepszym człowiekiem niż wspomniany genetyk. Człowiek, który zarabia mniej niż dwa tysiące złotych, nie kocha.