Выбрать главу

Można nawet zatrącać o kwestie psychologiczne. Najwyższy czas zmienić się, dorosnąć i zająć się dorosłymi sprawami. Sprzedaż serwetek jest dorosła, natomiast genetyka nie. Dowód? Pieniądze: dorosłe sprawy owocują sumami powyżej trzech tysięcy, a nieodpowiedzialne nie. I tak w kółko.

Każda kolejna kłótnia była gorsza od poprzedniej. Janusz nie umiał się kłócić. Zwyczajnie nie umiał, tak jak nie umiał grać na flecie. Brnął więc w jakieś idiotyczne wywody, usiłując jej przypominać wcześniejsze deklaracje, kiedy to mówiła co innego, jakby nie można było w dowolnym momencie zmienić zdania o sto osiemdziesiąt stopni. Przeprowadzał logiczne rozbiory zdań, które wykrzyczała, i usiłował wykazać jej błędy lub nieuczciwość w rozumowaniu. Udowadniał, że niczego takiego nie powiedział albo że miał co innego na myśli.

Było to żałosne. Przypominało bójkę pomiędzy chudym czternastolatkiem a wyszkolonym do walki wręcz komandosem. Bez wysiłku w pół zdania zmieniała temat, odwracała kota ogonem. Kiedy przypierał ją do muru, łgała bez zmrużenia powiek. Kiedy tylko chciała, wpadał we wściekłość. Kiedy chciała, było mu wstyd i żal. Wywlekała jakieś drobiazgi z przeszłości, nadając im wymiar międzynarodowych afer. I cały czas wiedziała, gdzie bić tak, żeby naprawdę bolało.

Ostatecznie tracił zimną krew i wrzeszczał na nią jak ranny, oszalały pawian. W jakiejś furii, wywołanej naiwnym poczuciem niesprawiedliwości, rozwalił pięścią kuchenną szafkę. Bo mu się wydawało, że pewnych rzeczy mówić bliskiemu człowiekowi nie wolno.

A potem łaził całymi dniami chory, zmęczony, z obolałą duszą. Najgorsze było to, że ta wlokąca się wojna zostawiała za sobą zgliszcza, które nie dawały się odbudować, i rany, które nie chciały się goić. Wszystko waliło się, łamało, rozsypywało i szło w diabły. Czuł, że idą już ścieżkami bez powrotu.

Zaproszenie na studencką imprezę przyjął w takim właśnie stanie, nie bardzo wiedząc, co robi. Potrzebował balangi, a stosunki pomiędzy studentami a kadrą na wydziale tradycyjnie pozostawały dość swobodne. Zwracanie się do młodszych wykładowców po imieniu nie było niczym nadzwyczajnym, wieczory przy piwie na wszelkich wyjazdowych praktykach toczyły się hucznie i radośnie przy pełnej integracji, zdarzały się nawet przelotne romanse, i to zazwyczaj także nie wywoływało skandalu.

Jednak w takim stanie ducha należało raczej zgromadzić sobie bezpieczne i własne towarzystwo. Ostatnie, czego potrzebował, to zrobić z siebie durnia w obliczu bandy dzieciaków. Wiedział o tym, ale nie bardzo potrafił oprzeć się ich młodości, bezproblemowej balandze w akademiku i własnym wspomnieniom.

Więc poszedł, jednak było inaczej niż w jego czasach. Nie było śpiewów, gitary, bimbru, stanu wojennego. Nie było desperacji i picia z gwinta. Były czipsy, plastikowe kubeczki, był rap z płyty kompaktowej, świergot telefonów komórkowych. Były dzikie dziewczęta, bez żenady nazywane „laskami”, i faceci w garniturach, planujący swoją przyszłość w firmach i „inwestujący w wykształcenie”.

Na szczęście był jeszcze student Biba. Student Biba był żywą skamieliną lat osiemdziesiątych. Czymś w rodzaju ryby latimerii. W czasach Janusza takich studentów Bibów było wielu. Studiowali całymi latami na jednym roku, wykonywali sztuczki zatrącające o magię, by utrzymać się na uczelni, zazwyczaj starsi o pokolenie od swoich kolegów, przeczekiwali wojsko, żyli balangami i pijaństwami, oblewali egzaminy i pojawiali się niezmiennie rok w rok, niezmienni i niezniszczalni jak kamienne dolmeny. A teraz był nowy wiek, globalizacja, biznes, gospodarka zasobami ludzkimi, i wiecznych studentów wybito. Wymordowano ich opłatami za nie zaliczone egzaminy, przymusową ambicją, konkurencją i sukcesem.

Ocalał tylko ostatni Mohikanin – student Biba. Podobno był bogaty, więc drwił sobie z czesnego. Z drugiej strony, wiecznie był bez grosza. Pojawiał się na imprezach ze swoją gitarą w ręku, chlał jak gąbka, rwał panienki na mroczny, brodaty urok wyrzutka, a kiedy śpiewał na ósmym piętrze akademika, z parteru przychodziła woźna i prosiła o ciszę. Impreza z udziałem studenta Biby miała w zasadzie zagwarantowaną wizytę patrolu policji.

Diabli wiedzą ile miał lat. Brodaci, długowłosi faceci nie mają wieku, ale gdyby okazało się, że czterdzieści pięć, Janusz nie byłby zaskoczony.

Co innego pozostali goście. Jak każdy, kto pracuje z młodymi ludźmi, Janusz był przyzwyczajony do ich brzoskwiniowych albo pryszczatych cer, kiełkującego zarostu i młodego, roziskrzonego optymizmem spojrzenia. Ale dziś byli dla niego po prostu dziećmi. Nie miał pojęcia, co tu robi.

Siedział na niewygodnym tapczanie, z plastikowym kubeczkiem, do którego nalano mu wódki, bo odmówił mieszania jej z sokiem pomarańczowym. Dosłownie czuł, jak alkohol etylowy wchodzi w reakcję z plastikiem, tworząc złożone związki wielopierścieniowe, najeżone grupami formaldehydowymi, wysoce reaktywnymi atomami wodoru i karboanionami, które w najlepszym wypadku przeżrą za chwilę naczynie, a w najgorszym jego jelita. Nad jego głową wygłaszano rozmaite życiowe filozofie, od których litość brała, omawiano zalety poszczególnych telefonów komórkowych, licytowano się na firmy, w których już za chwilę będzie się robiło karierę.

Można było zapalić na wychodzącym z korytarza balkonie, zamkniętym ponurą, wzmocnioną stalową siatką, zapewne po to, by nikt nie wyskoczył po zakończeniu sesji egzaminacyjnej. Janusz miał nadzieję, że natrafi tu na tę ciekawszą część imprezy, która zawsze koncentrowała się a to w kuchni, a to na balkonie, albo zgoła w łazience. Jednak zamiast tego spotkał tylko studenta Bibę, ponuro zapatrzonego w mrok i ćmiącego koślawego skręta, rozsiewającego woń płonących łąk.

– Sztachnie się pan doktor? – zapytał Biba dziwacznym, rozwlekłym głosem.

– W życiu – zapewnił go Janusz. – Wystarczy mi własnych nałogów.

– Ale świat na trzeźwo jest nie do przyjęcia – zauważył Biba.

– To napij się jak człowiek.

– Nie mogę pić tyle wódy – wyznał zamazanym głosem Biba. – Mam jeszcze w tym tygodniu cztery balangi.

Jego głos brzmiał zmęczeniem, jak kogoś, kto ma do wykonania niewdzięczną i ciężką pracę. Zaczął mozolnie odliczać na palcach:

– Imieniny Fenola, potem koniec sezonu w „Kliprze”, potem parapetówa Mrówy i Kefira, potem…

– Ciężkie masz życie – przyznał Janusz i wypił maleńki łyk wódki o wyraźnym posmaku polifenianu etylu. Jeszcze nie był pijany, ale czuł, że robi się wylewny, że zaczynają mu drętwieć policzki, a jego rozsypujące się małżeństwo staje się smutnym zjawiskiem o charakterze teoretycznym, na które można było patrzeć z boku. Na pewno sprawiły to polifeniany. Najwyższy czas powiedzieć – stop.

Zapadło milczenie. Karetka przeciskająca się do pobliskiego szpitala zanosiła się histerycznym wizgiem syreny.

– Dość mam tego. To głupie, nie? – odezwał się znowu Biba. – Ale muszę chodzić. Chcę kogoś znaleźć.

– Kogo?

– Kolesia, który przychodzi na różne balangi, mimo że nikt go nie zna. A potem nikt nie pamięta, że w ogóle ktoś taki się pojawił. Ale on przychodzi i wyrywa laski. Nie wiem, jak to działa, ale potem są jak naćpane. Dostają na jego punkcie hopla, szukają go, łażą, jęczą, słabną, krwawią z nosa, a pewnego dnia znikają.

– Odchodzą?

– Znikają. Puff! I nie ma. Możesz szukać, pytać, jak kamień w wodę. Laska, która od ciebie odchodzi, gdzieś tam istnieje – można ją spotkać albo przynajmniej zobaczyć. Gdzieś żyje, ma telefon, odzywa się do rodziców… A w tym wypadku po prostu znikają. „Ktokolwiek widział” i tak dalej. Zero. Zajebiste, nie? Jak usłyszałem o tym pierwszy raz, byłem zachwycony. Autentyczna miejska legenda z akademika.