Zaciągnął się, zmieniając skręta w rozżarzony strzęp bibułki, i zatrzymał dym w płucach. Bibułka pofrunęła korkociągiem w dół, ciągnąc za sobą siwą strużkę. Janusz ściskał kurczowo chropawą balustradę, a jego nogi napełniały się płynnym ołowiem.
– A potem – ciągnął Biba rozwlekłym od marihuany, ale pewnym tonem imprezowego gawędziarza – naprawdę go widziałem. Byłem zalany jak bombowiec i właśnie się przecknąłem. Myślę, że to na mnie nie działało, bo jak przyszedł, leżałem jak neptek opuszczony przez Boga i życie. A jak się obudziłem, to widziałem kolesia, który wyglądał, jakby był z rtęci. Normalnie błyszczał. Jak ten płynny robot z „Terminatora”. Trzymał jedną taką za rękę i coś tam do siebie nadawali. Czółko w czółko. Sielanka. Pastereczka i robot T – 1000. A później spotkałem tę lasię na wydziale. Łaziła jak kołowata, żarła się ze wszystkimi, a po paru dniach znikła. Ktoś mówił, że wyjechała z kraju, ktoś, że znalazła sobie faceta, ktoś, że zaszła i zrezygnowała ze studiów, tylko było dziwne, że w jej pokoju zostały wszystkie rzeczy. Nic nie spakowała. A później widziałem jej zdjęcie w takim programie o zaginionych. A potem to samo stało się z moją Basią.
Janusz patrzył na niego uważnie, ze skamieniałą twarzą i sercem.
– Ta sama śpiewka. Jakaś imprezka, trochę się pocięliśmy i podobno spotkała kolesia. Takiego, jakiego całe życie szukała. Jeszcze poprzedniego dnia to ja byłem tym wybranym, a potem już nie. I przysiągłbym, że nikogo takiego nie pamiętam. Fakt, że była kupa ludzi. Po tej imprezie się rozstaliśmy. Znienacka. Mieliśmy się pobierać, ja miałem od razu przejść na studia doktoranckie w Irlandii, ona miała jechać ze mną do Corku – wszystko było załatwione i nagle szlus. Ale to się zdarza. Tylko że Basia też znikła. Przecież znałem jej starych. Do dziś się spotykamy i nigdy więcej jej nie widzieli.
Westchnął i potarł kąciki oczu kciukiem i palcem wskazującym.
– Dlatego chodzę po balangach. Tylko to mi zostało. Będę tak chodził, aż go znajdę i załatwię. Myślę, że to jest jakiś seryjny kiler. Taka jest prawda.
Odwrócił się do Janusza z mydlanym uśmiechem i takim senno nawiedzonym wyrazem oczu o ciężkich powiekach. W jego spojrzeniu nie było już niczego ludzkiego.
– Naćpany student, nie? – powiedział tym rozwlekłym głosem zdychającego magnetofonu. – Nawalił się jakimś szajsem i wciska kocopały, nie?
– Też go widziałem – powiedział Janusz, ale głos nie przedostał mu się przez gardło. Wcale nie było mu do śmiechu.
Poszedł po płaszcz i wyszedł, nie żegnając się z nikim. Po drodze do domu biegł.
Była. Leżała w łóżku, nie zwróciwszy na niego uwagi. Słuchała jakiejś ckliwej piosenki, której nie znał. Otwarte pudełko nowego kompaktu leżało przed nią na kołdrze. Piosenka leciała do końca, a potem automat przerzucał odtwarzanie na początek i mroczne, tęskne dźwięki, od których ciarki szły mu po plecach, rozbrzmiewały znowu. I jeszcze raz. I jeszcze. Sylwia, blada jak alabaster, z prześwitującymi przez skórę sinymi żyłkami i podkrążonymi na granatowo oczami, milczała i patrzyła nieruchomo w sufit. Jej umysł żeglował gdzieś w błękicie, unoszony tęsknotą.
I tak w kółko.
Aż mróz szedł po kręgosłupie.
W tle plumkający słodko fortepian, a na pierwszym planie mdły, aksamitny głos, zapraszający do makabry. Słodkie.
W łazience poniewierały się poplamione na czerwono bawełniane płatki kosmetyczne, biały ceramit umywalki zdobiły drobne, rozbryźnięte kropelki jak garść rubinów.
„Krwawią z nosa, a potem znikają.”
Jego miejsce od dawna było na gościnnej kanapie. Leżał w sinym blasku ulicznych latarni i nie mógł zasnąć. Przed jego oczami stał naćpany student Biba, a w uszach brzmiały złowrogie słowa, wygłaszane sucho przez spikera policyjnego programu: „…wyszła z domu piętnastego listopada, ubrana w czerwony płaszcz i czarny kapelusz. Ostatni raz widziano ją…”
Znikają.
Zapewne nie zdecydowałby się spotkać z Weroniką, gdyby nie wojna. Tęsknił, wspominał, marzył i myślał o niej, ale nie dzwonił. Kosztowało go to niebywałe męczarnie, ale nie dzwonił.
Wojna toczyła się dzień w dzień, kolejne awantury wybuchały z przeraźliwą regularnością. Pod takimi pretekstami, jakie w ogóle nie przyszłyby mu do głowy. Nie mówiąc już o tym, że gdyby to on miał zamiar je wszczynać, dawno by mu się to przejadło. Tymczasem Sylwia zdawała się mieć nieprzebrane zapasy niechęci i gniewu. Kipiała tą niechęcią. Różnica zdań mogła dotyczyć czegokolwiek. Jeżeli on mówił: „długie”, ona: „krótkie”, jeżeli on: „słone”, to ona: „słodkie”. Jeżeli on: „Dzień dobry” to ona: „Dobranoc”. Nawet wyglądała inaczej. Zmieniła fryzurę – pyszne ciemne kędziory ścięła półkrótko i modnie, a do tego zaczęła upinać na czubku głowy kok tak ciasny, że chyba uciskał jej mózg. Napięte mięśnie twarzy zmieniły nawet jej rysy. Zawsze miała zaciśnięte usta i twarde, lodowate oczy. Gdyby poznał ją taką, nawet by się z nią nie umówił na lody.
Jeżeli nie skakała mu do oczu, to leżała w łóżku albo spała. Wyłaziły jej włosy, czepiały się całymi kłębami szczotek i zapychały umywalkę. Pękały jej paznokcie. Zawsze nosiła przy sobie paczkę chusteczek, gotowa zatamować nagły krwotok z nosa. Nie zamierzała ukrywać, do czego ją doprowadził.
– Właściwie za co mnie tak nienawidzisz? – zapytał kiedyś, zdjęty rozpaczą.
– Nie. Ja cię nie nienawidzę… – powiedziała z namysłem, jakby smakując badawczo swoje uczucia. Nie z oburzeniem i zdumieniem, że w ogóle użył takiego słowa. Nie zaprzeczyła. Nie powiedziała: „Przecież cię kocham, jak możesz tak mówić”, ani nic takiego. Po prostu słowo „nienawiść” było niezupełnie ścisłe. Niedokładne. Chciała znaleźć coś lepiej oddającego istotę rzeczy. Może nie całkiem nienawiść, ale… pomyślmy – obrzydzenie? A może – pogarda? Może – lekceważenie?
Wtedy odczuł naprawdę, że coś umarło. Skończyło się. Złamało.
Zrozumiał, że jej gorycz nie sprawia mu już przykrości. Nie wywołuje już żalu, tylko gniew. Czarny, zimny gniew. Nic więcej.
Dlatego tęsknota okazała się silniejsza i w końcu wylądował za stołem w tej samej knajpie, w której spotkał ją po raz pierwszy i spojrzał w fioletowe oczy Weroniki. Po raz pierwszy od dawna zobaczył spojrzenie, które było mu przychylne. Oczy kogoś, kto cieszył się na jego widok.
Nie pamiętał o czym rozmawiali. Pamiętał tylko ciepło. Radość, spokój. Słońce i śpiew ptaków. Słowa, które były miękkie jak pocałunki, a nie stalowe i zębate jak odłamki szrapneli. Zapamiętał wytchnienie i ukojenie. Śmiech. Wąskie dłonie o gotyckich palcach. Usta, stulone jak do pocałunku. Przez kilka godzin był niemal szczęśliwy. Jak człowiek.
Nie było obrączki rzuconej na stół, ani kartki. Nie spustoszono szafy. Po prostu zegar pokazywał pierwszą dwadzieścia w nocy, a Sylwii nie było.
„Niczego nie zabierają.”
Znowu chodził po mieszkaniu jak tygrys. Nie było takie znowu wielkie. Z pokoju długim korytarzem do sypialni albo prosto z sypialni do kuchni. Albo w kółko po pokoju.
Może być tysiąc powodów, dla których dorosła kobieta nie wraca do domu przed drugą w nocy. Nie tylko ten, że leży twarzą w suchych liściach, w jednym bucie, z podgiętą jedną bosą, bezbronną nogą, ze zmierzwionym płaszczem zadartym na ramiona jak wyłamane skrzydła.