„Wyszła z domu i dotychczas nie wróciła… Ubrana w wełniany płaszcz koloru ciemnoczerwonego, czarne buty na wysokim obcasie i miękki polarowy kapelusz w kolorze czarnym, podobny do prezentowanego na ekranie.”
Można spóźnić się na autobus, utknąć gdzieś, zagadać z kumpelą albo wprowadzić do mamy. Można przysnąć przypadkiem w czyimś obcym łóżku w pościeli z jedwabnej satyny. „O, mój Boże! Już druga! Zresztą, wszystko jedno”.
Siedział przy stole, martwo i ciężko, z dłońmi splecionymi między kolanami i oczami wbitymi w pustkę. Ostatnimi czasy często tak siadywał. W tle telewizor gęgał coś od rzeczy, a Janusz patrzył przed siebie, obracając w głowie kilka tych samych smętnych myśli.
Najchętniej biegałby gdzieś po mieście, szukał i działał. Ale nie było dokąd iść. Mógł tylko czekać.
Discovery gadało już tylko po angielsku. Co robić? Zgłosić zaginięcie? Szukać? Gdzie? Tamci też szukali. „Znikają”. Nie chciał, żeby zniknęła. Ich związek zamienił się w coś okropnego, ale nie chciał, żeby po prostu zniknęła. Do takiego etapu było mu jeszcze daleko.
Na zgrzyt klucza w zamku podskoczył jak uderzony prądem. Właściwie już przywykł do myśli, że odeszła na dobre.
Właściwie nie potrafiłby wytłumaczyć, dlaczego wyszedł jej na spotkanie. Ludzie bez przerwy robią takie rzeczy. Chyba ciągle mu się zdawało, że może nastąpić jakiś cud.
Ale nie nastąpił.
Minęła go rozpędzona jak wściekła lokomotywa.
– Czego?! – zgrzytnęła mu prosto w twarz. – Za późno?! Ty sobie możesz wracać kiedy chcesz, a ja mam być o ósmej w domu?! Och, spieprzaj! Pan i władca się zaniepokoił!
Potem był trzask drzwi od sypialni i gwałtowny szloch w poduszkę.
Janusz siedział przy stole, martwo i ciężko, gapiąc się w ścianę i pustkę za nią, wyłamując palce splecionych między kolanami dłoni. Ostatnio często tak siedział.
Tak naprawdę to się wydarzyło bez ostrzeżenia trzy dni później. Zostawiła list, a jakże. Nawet nie: „Drogi Januszu” tylko po prostu: „Januszu”. Przez całe życie było: Piesku, Piesiu nawet Nusiu albo Janunie ty moje, a teraz – Januszu. Trzy kartki – istna epistoła, wypisana pośpiesznym, dziecinnym pismem dobrej uczennicy, wzorowej studentki i przodującej Pracownicy Miesiąca. Niczego się z niej nie dowiedział. Ten sam słowotok, poplątana lista żalów, niechęci i zarzutów, którą wykrzykiwała mu od miesięcy, połączona z nieznośnie manierycznymi komunałami w dydaktycznym stylu. „Zdecydowałam, że najwyższy czas budować życie odpowiedzialne i właściwe”, „Kiedyś trzeba dorosnąć i zrozumieć, że odpowiedzialność i bezpieczeństwo buduje się tylko u boku kogoś, kto rozumie te słowa”, „Nie mam czasu czekać, aż łaskawie dojrzejesz i zrozumiesz, co jest w życiu ważne” i tak dalej.
Myślał, że będzie rozpaczał, tymczasem był po prostu zmęczony i pusty. Wrażenie było takie, jakby wszystko w środku już mu się spaliło i została tylko czarna, zwęglona od wewnątrz skorupa.
Już – stało się. Nie ma się czego bać. Już nic więcej się nie stanie.
A jednak gdzieś pod zmęczeniem i złością bał się. O nią. Od chwili, kiedy stwierdził brak Gavroche’a. W pierwszej chwili nawet nie skojarzył, że go nie ma. Nie znosił tej maskotki ze szczerego serca. Stała zazwyczaj na komodzie, szpecąc sypialnię w promieniu przynajmniej półtora metra wokół siebie. Przywiozła ją sobie z Paryża, jeszcze na studiach, kiedy chodziła z niejakim Jackiem. Janusz nawet go przelotnie poznał – wysoki jak tyka, chudy blondyn z kretyńską grzywką, która wówczas nazywała się „na poppersa”. Wieki temu.
Giełda nazywała się wtedy Dom Partii, bo była tylko jedna partia. Ulice były szare, a komunizm wydawał się wieczny jak piramidy.
Cholerna maskotka była gdzieś w tle odkąd pamiętał. Stała na półce, kiedy po raz pierwszy odwiedził Sylwię, potem wędrowała wraz z nimi aż na to poddasze, gdzie ich wspólna podróż nagle dobiegła końca. A teraz lalki nie było. Sylwia prędzej wyrzuciłaby swoją wątrobę niż tego wielkookiego sukinsyna z procą, opartego o plastikową uliczną latarnię pomalowaną złotym lakierem.
Zabolało go to, bo oznaczało, że przez cały czas, kiedy byli razem, nie pojawił się w jej życiu żaden przedmiot, który chciałaby zatrzymać. Najcenniejsze, co miała, to był kretyński paryski łobuziak o wielkich błękitnych oczętach na porcelanowym obliczu, w durnej, rozdętej kraciastej czapce i połatanych spodniach uszytych pieczołowicie z kretonu. Wiosna w Paryżu, „Popatrz, tacy jesteśmy biedni jak ten Gavroche, ale tacy piękni i romantyczni… my, Paryż… Montmartre…” och, gówno!
Nie chciał, żeby coś jej się stało. Jednak to była jego cygańska żona, jego dziewczyna. W powietrzu wciąż wisiał zapach „Givenchy”. Ciężki, bardzo smutny. Zapach końca. Och, szlag, szlag z tym wszystkim!
Zadzwonił na jej komórkę, ale oczywiście wyłączyła ją.
Gliny?
Panowie, ja wiem, jak to zabrzmi, moja żona oczywiście zostawiła mi list i zabrała maskotkę z Paryża, ale tak naprawdę została zahipnotyzowana przez niewidzialnego seryjnego zabójcę, który jest cały błyszczący jak lustro i jest jakimś pieprzonym inkubem, który chodzi po imprezach i…
I witamy w zakładzie psychoneurologicznym. Proszę, niech pan się nie szarpie.
Założył płaszcz i pojechał do miasta. Głupio, desperacko, szukając nie wiadomo gdzie. Zaglądał w miejsca, w których zwykle bywali, co było już zwyczajnie nielogiczne. W końcu wylądował w jakimś pubie i na zimno, wyłącznie terapeutycznie, wypił dwie „Bloody Mary”. A potem naprawdę nie wiedział już, co robić, targany niepokojem, gniewem i poczuciem buntu. Pojechał do Weroniki.
Nie był u niej wcześniej, ale adres znał na pamięć. Sprawdził na planie położenie uliczki na przedmieściu, wciśniętej pomiędzy inne, równie kręte i krótkie.
Kiedy wysiadł z taksówki, wydało mu się od razu, że coś jest nie tak. Wskazana ulica okazała się jakimś podmiejskim pustkowiem, wśród rzadko rozrzuconych domów rozciągały się ugory i pastwiska.
Według tego, co mu o sobie opowiadała Weronika, mieszkała sama, ale przecież nie w na wpół zawalonej parterowej ruderze z resztkami dachu krytego papą, otoczonej bezlistnymi krzakami i rozwalonym płotem z poprutej i zardzewiałej siatki. Tak wskazywał adres na wizytówce.
Według niej był tu telefon, fax, a nawet łącze internetowe. Jednak to, co miał przed sobą, była to samotna ruina z surowej cegły, słup wysokiego napięcia i ciągnące się w mrok jakieś kartoflisko.
Tabliczka z numerem posesji jakimś cudem ocalała i nie pozostawiała wątpliwości. To był właściwy adres. Był na miejscu.
Brama wisiała dzięki łańcuchowi, którym związano jej skrzydła gdzieś tak za Gomółki. Obok była furtka, która miała mniej szczęścia. Zarosła burzanami w pozycji „otwarte” i tylko dzięki ich zeschłym łodygom nie upadła w błoto.
Gdzieś w piwnicznym okienku domu mżyło mdłe żółtawe światło, więc wszedł do środka, nie mając właściwie pojęcia, dlaczego. Jego znajoma wyglądała na ekscentryczkę, ale przecież nie do tego stopnia, żeby mieszkać w wilgotnej piwnicy na jakimś zadupiu.
Zbutwiałe, pomalowane złuszczoną olejną farbą drzwi pozbawione klamki były uchylone i jakoś głupio było do nich pukać albo szukać dzwonka. Jaki tu dzwonek, kiedy zamiast klamki zieje dziura?
Pchnął drzwi i przestąpił zapadnięty próg, wymurowany z kilku startych niezliczonymi podeszwami cegieł, a potem stanął w ciemności, słysząc bicie własnego serca i czując, że zachowuje się jak standardowa bohaterka horroru. Przecież to nie było mieszkanie Weroniki. Należało stąd wyjść, ewentualnie zadzwonić do niej. Tutaj mógł znaleźć co najwyżej jakąś melinę i dostać nożem po gardle.