Выбрать главу

Światło dobiegało słabo z otwierającego się po prawej stronie wejścia do piwnicy, kładło na startych cementowych stopniach.

Śmierdziało tu – jakoś dziwnie, ostro, chemicznie, jakby octem.

Jego puste mieszkanie wydało mu się nagle pociągające, pomimo listu leżącego wciąż na stole. Pomimo braku Gavroche’a na komodzie.

Postanowił zadzwonić do Weroniki i wyjaśnić pomyłkę albo wracać do domu. Sęk w tym, że dobrze pamiętał adres.

Weronika była po prostu za dobra, żeby była prawdziwa. Za piękna, zbyt chętna, za bardzo idealna. Przecież w końcu musiał wyjść z tego jakiś szwindel. To wszystko po prostu nie mogło się dobrze skończyć. Dlatego stał w półmroku, w jakiejś cuchnącej ruderze, i nie mógł się ruszyć.

Kiedy już właściwie zdecydował się iść do domu, nagle usłyszał szepty.

Był to głos kobiety, ciche słowa splatały się w jakąś nieskończoną litanię, szeptaną coraz szybciej, narastającą stopniowo, aż do głębokiego, schrypniętego jęku.

A wtedy skamieniał, bo wydało mu się, że rozpoznaje głos Sylwii.

Włosy stanęły mu dęba na głowie – naprawdę czuł, jak się jeżą, lodowate ciarki przeszły mu wzdłuż kręgosłupa i po udach.

Jęknęła znowu, głębokim głosem gdzieś z wnętrza gardła, i to nie był jęk bólu, ale rozkoszy. Przy tym niewątpliwie należący do Sylwii. Dawno czegoś takiego nie słyszał, ale jeszcze potrafił go rozpoznać.

Ruszył na dół, w rozświetlonym migotliwym blaskiem półmroku, stąpając ostrożnie, krok po kroku, stawiając delikatnie podeszwy swoich górskich butów na pokrytych pyłem stopniach, opierając dłoń o szorstką, ceglaną ścianę. Dziwaczny zapach wzmógł się – dominował w nim kwas octowy i coś jeszcze na wpół rozpoznawalnego, gdzieś na granicy pamięci. Piżmo? Paczuła?

W dół prowadziło kilkanaście stopni. Stromo. Ledwo rozpoznawał majaczące w półmroku zarysy ścian i beczkowego sufitu.

Schody skończyły się, miał teraz przed sobą prostokątne pomieszczenie, które skręcało gdzieś w prawo. To stamtąd pełgał mdły, rozkołysany blask, trochę już wyraźniejszy.

Znowu usłyszał Sylwię. Głębokie, namiętne stęknięcie i urywany, spazmatyczny oddech. Potem szept. Rozpoznawał jej głos tak wyraźnie, że nie miał już wątpliwości. To ona.

Coś chrupnęło mu pod podeszwami. Zapadły się miękko jak w leśnym mchu. Powoli, nie spuszczając wzroku z załomu ściany, przykucnął i z obawą pomacał podłogę dłonią.

Zapadł się w grubej warstwie drobnych, zmieszanych i skłębionych przedmiotów. Namacał coś plastikowego, o skomplikowanym kształcie. Okulary. Potem kawałek tkaniny. Jakiś ceramiczny wazon. Drobny łańcuszek. Spojrzał w dół i zmartwiał.

Podłogę pokrywały najróżniejsze drobne przedmioty. Bibeloty, fotografie w ramkach, dzbanuszki, płyty, zegarki, splątane z naszyjnikami. Blade światło pełgało po ceramicznych albo kryształowych powierzchniach, migotało na klejnotach, matowo wydobywało z mroku jakieś elektroniczne urządzenia; z tego dziwacznego kłębowiska sterczały głowy, ramiona i nogi porcelanowych i metalowych figurek. Trzeba było brnąć w tym całym chaotycznym dobytku wyszukując wolne miejsca podłogi. Pod podeszwami chrupała mu porcelana, szkło i kryształy.

Okulary, szminki, kolczyki, fajki, lalki, pluszowe maskotki, książki. Drobne przedmioty codziennego użytku przyniesione tu przez Bóg wie ilu ludzi, a potem porzucone na podłodze. Skradał się ostrożnie, krok po kroku, rozgarniając butami bibeloty i precjoza, próbując wymacać jakieś połacie czystej podłogi, a w uszach wibrowały mu coraz gwałtowniejsze jęki Sylwii, spazmatyczne, zmieniające się w krzyk. Obcy, organiczny odór wiercił w nosie, miał wrażenie, że kręci mu się w głowie. Może od smrodu, a może z napięcia.

Dotarł do załomu muru. Pamiątki zalegały tu podłogę rzadziej, leżały właściwie tylko pod ścianami. Migotliwe światło było znacznie wyraźniejsze, pełgało jak blask świec albo paleniska. Widział już wyraźnie białego porcelanowego słonia oplecionego sznurem pereł, ogromną kolczastą muszlę, fotografię dziewczynki z piłką za stłuczonym szkłem, i Gavroche’a opartego nonszalancko o krzywą plastikową latarnię, z procą wystającą z kieszeni i kretyńskim uśmiechem na tępym obliczu. W olbrzymich błękitnych oczach czaiła się drwina.

Janusz oparł się plecami o ścianę przy samym narożniku, na przygiętych nogach, jak policjant sprawdzający nieznane pomieszczenie; szybkim ruchem ciała wychylił się i spojrzał za róg.

A potem wyjrzał jeszcze raz, bo nie zrozumiał, co zobaczył w migotliwym świetle kilkunastu porozstawianych wokół świec i nagrobnych zniczy w szklanych pojemnikach.

Sylwia wisiała.

Przynajmniej tak mu się wydało w pierwszej chwili.

A potem zobaczył, że nie wisi za szyję, ale unosi się w powietrzu. Naga, wymalowana złotym blaskiem świec, lewitowała pionowo, pół metra nad ziemią, swobodnie jak w stanie nieważkości. Włosy pływały jej złotobrązową chmurą wokół głowy jak naelektryzowane, jak podwodna kępa wodorostów. Odrzuciła do tyłu głowę i przetoczyła nią sennie z jednego ramienia na drugie, wydając z siebie kolejny zachrypły jęk głębokiej, obłąkanej ekstazy.

Przed nią unosiła się w powietrzu druga sylwetka, jak rzeźba z rtęci, o uproszczonych, stylizowanych rysach. Lustrzana klatka piersiowa była rozwarta wzdłuż pionowej szczeliny o wywiniętych brzegach, z której wychodziły wijące się pęki szklistych włókien, wbijające się w złote ciało Sylwii.

Oboje lewitowali spokojnie pośrodku prostokątnej piwnicy, jakieś pół metra od siebie, połączeni pękami lśniących rurek; płomyki świec ślizgały się złotym blaskiem po lustrzanym ciele tamtego i brzoskwiniowej skórze kobiety.

Janusz stał, czując uderzenia serca gdzieś w skroniach, i patrzył jak urzeczony. Sylwia jęknęła, a potem powoli wyciągnęła zwisającą swobodnie nogę, zaczepiła stopę o srebrne, metaliczne biodro tamtego i spojrzała prosto na Janusza.

Otworzył usta, ale Sylwia odwróciła od niego obojętne spojrzenie i sennie przekręciła głowę w drugą stronę. Jej stopa powoli gładziła migocący srebrny pośladek, a włosy unosiły się swobodnie jak puch, pryskając drobnymi iskrami.

Zapach octu i piżma aż dusił.

Giętkie, lśniące wypustki wpijające się w jej ciało pulsowały lekko, jakby coś było z Sylwii wysysane, a ona skręcała się z rozkoszy, płynąc w powietrzu jak figurka z celuloidu, jak płatek sadzy.

Ruszył do wnętrza niczym lunatyk i wtedy zobaczył miecz Grześka. Nie porzucono go na podłodze jak inne przedmioty, ale pieczołowicie oparto o ścianę. Grzesiek mógł być zahipnotyzowany, pijany albo kompletnie obłąkany, ale pozostawał fanatycznym samurajem – amatorem. Miecz można było postawić, umieścić na odpowiedniej podstawce, jednak w żadnym razie rzucić na ziemię. Grzesiek zniknął bez śladu, ale miecz został. Gdyby Grzegorza wieszano, oparłby swój miecz równie starannie o stopnie szafotu. Był tu – kiedyś. Zanim zniknął.

A teraz oręż stał oparty samotnie o ścianę, ten sam, który Janusz widział u przyjaciela tyle razy. Schowany w pokrytej lakierowaną czarną laką pochwie, z mosiężnym ażurowym jelcem w kształcie żurawia zamykającego nad głową krąg skrzydeł, z rękojeścią oplecioną czarną jedwabną taśmą.

Istota dryfująca przed nim w powietrzu powoli obróciła na niego obły, lustrzany łeb z ledwo zaznaczonym nosem i ustami. Płomienie świec pełgały, rozlegał się namiętny, niezrozumiały szept Sylwii, jak szelest skrzydeł milionów ciem.

Zobaczył w lustrzanym ciele potwora własne odbicie, zniekształcone jak w gabinecie luster. Potem zwierciadlana powierzchnia nagle zmatowiała, a gdzieś spod spodu wypłynęło nagle delikatne kobiece ciało, o jasnej, smagłej karnacji. Spojrzał w głębokie fiołkowe oczy, podkreślone głęboką grafitową czernią rzęs i zdecydowanych brwi, na szopę czarnych jak krucze pióra włosów upiętych w niedbały kok, na usta stulone jak do pocałunku. Poczuł korzenny zapach perfum.