– Mój biedaku… – powiedziała czule Weronika. – Moje biedactwo… obejmij mnie. Przez co ty musiałeś przejść.
Blask świec kładł się miękkim blaskiem na jej pełnych piersiach o brązowych sterczących sutkach, płaskim, umięśnionym brzuchu, migotał we włosach jak zimowa, pełna gwiazd noc. Dotąd nie widział jej nagiego ciała. Było piękne jak lato, jak młodość, jak sama śmierć.
Poczuł, że się uśmiecha i roztapia jak wosk. Weronika…
Wyciągnęła do niego ramiona, wabiąc go na ogromne, nakryte srebrnym adamaszkiem łóżko, pod pastelowym płótnem kryjącym ściany, w świetle kutych, srebrnych kandelabrów.
Czuł, że zapada w nią jak w głęboki sen, gdzie wszystko jest puchem, spokojem i spełnieniem, gdzie nie ma bólu, żalu ani straty, tylko miękkie, jedwabiste zapomnienie. Poczucie, że coś tu jest nie w porządku, odpływało od niego, nieistotne i błahe. Ale było. Było i drążyło. Uwierało jak drzazga tkwiąca w duszy.
A potem usłyszał daleki, zniecierpliwiony jęk Sylwii. Jak zza ściany.
Nie wiedział kto jęczy i dlaczego. A potem sobie przypomniał. Sylwia. Janusz. Człowiek o pękniętej, rozdartej na dwoje duszy. Przeszłość, przyszłość. Miłość i krzywda. Koniec i początek. Tęsknota i nadzieja. Janusz – człowiek o dwóch twarzach.
I wtedy coś się stało.
Weronika drgnęła i szarpnęła się lekko tuż przed nim, na wyciągnięcie ręki. I jej twarz z jednej strony jakby opuchła, rysy zaostrzyły się, prawe oko nagle zmieniło kształt, stało się twarde, męskie, o barwie nieba.
A potem cała twarz się rozpadła. Zaczęła pulsować – nos Sylwii, męskie, nieco zbyt delikatne usta, wąski, wypukły nos Weroniki, jedna pierś większa, druga – wyżej, jędrniejsza, o sterczącym sutku, obie pokryte kędziorami męskiego zarostu; wszystko to pulsowało, przelewało się, przemieniało jedno w drugie, jakby pod skórą kłębiły się węże.
Werwia. Sylonika. Hermafrodyta. Sukub.
Trzasnęło, sucho, jak pęknięta deska, jak migawka aparatu, i komnata znikła w jednej chwili. Pozostała zakurzona cementowa piwnica, oświetlona zbieraniną świeczek, zniczy i ogarków, wpatrzona w czarną, listopadową noc jedynym pękniętym oknem, zamkniętym żelaznymi prętami.
Pod palcami czuł skomplikowane węzły splecionej jedwabnej taśmy i szorstki jaszczur pod spodem. Miecz Grzegorza. Nie pamiętał, kiedy wziął go do ręki.
– Mój najdroższy – wyszeptała Weronika. Z jej głębokich fioletowych oczu wypłynęły dwie czyste jak kryształ łzy. – Tak długo czekałam… tak tęskniłam… zostań ze mną.
Lewą dłonią ujął zimne, pokryte laką drewno, pod palcami drugiej czuł splecione jedwabne taśmy. Weronika płakała, patrząc na niego znad doskonałego męskiego torsu.
Ostrze wyślizgnęło się z objęć czarnego drewna jak siny stalowy wąż, jak rzeka noży.
– Mój jedyny… – powiedział potwór przez łzy.
– Mój ukochany… – powiedziała Sylwia. Ale nie do niego. Przez zasłonę łez widział, jak lśniący wąż zmienia się w rtęciowy wachlarz przesłaniający migotliwe płomyki świec.
Ostrze spadło między nie niczym stalowa kurtyna, ze strasznym świstem, gładko tnąc wszystkie pulsujące macki, jak strumyczki rtęci.
Buchnął straszliwy, wysoki krzyk. Krzyczały obydwie, jednym głosem, strasznym chórem harpii.
Janusz też krzyczał.
Sylwia klapnęła ostro stopami o podłogę, zachwiała się i utrzymała równowagę. Końcówki macek, podobne srebrnym pijawkom, odpadały od niej jedna po drugiej, zostawiając czerwone ślady jak od ukąszeń komarów, i wiły się konwulsyjnie na ziemi pod jej nogami.
Rozwarte ciało istoty nagle zamknęło się z ostrym mlaśnięciem, zwinęło do środka, jakby było tylko pulsującym żywym kłębem srebrnej galarety, straszny wrzask nadal wibrował w powietrzu, świdrował uszy, wysoki, na granicy słyszalności, jak głos nietoperza. A potem śmignęło jednym momentalnym skokiem prosto w okienko pod sufitem, rozmazując się w blasku świec w lustrzaną smugę.
To było jak wybuch.
A potem zapadła cisza.
Sylwia kaszlała gwałtownie i krwawiła z nosa strugami, które toczyły jej się na piersi, a potem na podłogę i rozrzucone tam fotografie, zegarki, pozytywki i pluszowe maskotki.
Okno zostało wyrwane, dwa żelazne pręty w ogóle znikły, a trzeci był wygięty na zewnątrz, jakby był z plasteliny.
– Nie wychodź! – krzyknął Janusz i popędził na górę, brnąc i potykając się w hałdach pamiątek, a potem przeskakując po dwa cementowe stopnie naraz.
Wypadł w wilgotną listopadową noc, czarną jak dno piekieł, z trzymanym oburącz mieczem, który uniósł rękojeścią na wysokość prawego ucha, jakby urwał się z filmu Kurosawy.
Nie było nikogo. Puste, zarosłe chwastami pole ciągnęło się w mrok, kołysząca się na wietrze uliczna latarnia rozsiewała rdzawe, sodowe światło. Panowała cisza, gdzieś daleko szczekały psy.
Jakiś cień przemknął na chwilę w świetle latarni, a potem zobaczył niewyraźną jak plama mroku sylwetkę, przypominającą postać człowieka w płaszczu. Zdążył zobaczyć jeszcze przez chwilę wąską, piękną twarz Weroniki, a potem postać zmieniła kształt i stała się roztrzepotanym ruchem, jak gigantyczna ćma, czarna jak sadza, która śmignęła przez rude halo latarni prosto w niebo.
Rozległ się jeszcze tęskny, przeciągły pisk, brzmiący jak krzyk jastrzębia, i zapadła cisza.
Janusz stał z dygoczącym mieczem w uniesionych rękach i nasłuchiwał.
Nic więcej się nie wydarzyło.
Zszedł z powrotem do piwnicy. Sylwia zapinała grzeczną biurową spódnicę i wpychała do środka koszulę, stojąc na cementowej podłodze w jednym pantoflu i w podartych rajstopach.
– Kochanie… – powiedział Janusz przez ściśnięte gardło i objął ją. Ramiona Sylwii drżały.
– Już dobrze… – wyszeptał. – Już po wszystkim. Rozumiem cię. Wszystko rozumiem. Naprawdę.
Naprawdę rozumiał.
I wtedy poczuł, jak bardzo jej mięśnie są sztywne.
Nagle sprężyła się jak kot i odepchnęła go z jakimś nieartykułowanym piskiem.
– Nie dotykaj mnie! – wizgnęła wściekle. – Nigdy więcej mnie nie dotykaj! Wszystko musiałeś mi zabrać! Wszystko! Wszystko zniszczyłeś! Ty zasrany, nadęty, parszywy… – Słowa uwięzły jej w gardle, jakby zbyt wiele z nich usiłowało wydostać się naraz.
Jej napięta twarz, blada jak porcelana, z rozmazaną krwią wokół ust, zaciśniętymi wargami i wytrzeszczonymi oczami, które kipiały nienawiścią, wyglądała obco i strasznie, niczym maska demona gniewu z teatru Kabuki. Brakowało jej tylko kłów.
– Wszystko mi zabrałeś – wykrztusiła uroczyście. – Wszystko.
Odepchnęła go na bok i pobiegła w ciemność korytarza.
Ukląkł na ziemi i podniósł drewnianą, pokrytą laką pochwę. Ostrze schowało się z jędrnym, stalowo – drewnianym klekotem. Janusz wyszedł na zewnątrz, w bezdenny listopadowy mrok. Wiatr kołysał latarnią i pluł mu w twarz drobną mżawką.
Stał przez chwilę w rozpiętym skórzanym płaszczu, z mieczem w lewym ręku i nie wiedział, co robić. Jeszcze nigdy nie czuł się tak zmęczony. Napięcie zalało mu kark jak stygnący ołów, nogi miękły i uginały się pod nim. Potem usiadł na krawężniku, stawiając miecz między kolanami.
Stukot obcasów Sylwii o asfalt pustej ulicy zamierał gdzieś w oddali.
Janusz wygrzebał z kieszeni pudełko, papierosy wysypały mu się pod nogi. Z trudem znalazł jednego i wetknął do ust. Żeby trafić płomykiem w koniec papierosa, musiał przytrzymać zapalniczkę obiema rękami. Otarł łzy i oparł się o głownię miecza.
Siedział sam w ciemności i patrzył w pustkę, w której widział parę fiołkowych oczu z szarymi obwódkami, oprawionych czarnymi jak sadza łukami brwi, wąski nos i usta stulone jak do pocałunku.