Выбрать главу

Nie miał pojęcia, jak dalej potoczy się jego życie, ale doskonale wiedział, że już nigdy nie przestanie tęsknić.

16 stycznia 2003

CZARNE MOTYLE

Od czasu mojej śmierci, po raz drugi zobaczyłaś czarnego motyla jesiennego, listopadowego poranka. Przez długie pięćdziesiąt osiem lat pogubiłaś większość przesądów, ale wiara w motyle ci została. Nie rusza cię ani piątek trzynastego, ani przechodzenie pod drabiną, ani rozsypana sól. Nawet stłuczenie lustra nie robi na tobie wrażenia. Natomiast motyle zostały. Dziecięcy omen z jakiejś książeczki. Ale i tak pamiętasz. I nie możesz się tego pozbyć.

Liczy się pierwszy motyl widziany wiosną. Żółty to zapowiedź szczęśliwego lata, biały lata spokojnego i bezbarwnego, a ciemny, na przykład admirał czy pokrzywnik, to smutne, nieudane miesiące. Dziecinne przepowiednie, dotyczące tego, co najważniejsze – czy wakacje będą udane. W sumie nic specjalnie mrocznego.

Co innego czarne motyle. W naszym klimacie takie owady nie występują. Istnieją tylko w starym, alpinistycznym przesądzie, o którym ci kiedyś powiedziałem. Kiedy zobaczysz czarnego motyla, gdzieś w górach umiera człowiek. Zostało ci to w głowie, bo się o mnie bałaś. Wyszłaś za alpinistę.

I tamtego dnia, skądeś z dna piekła wyleciał niemożliwy, nie istniejący mutant, o skrzydłach jak płatki sadzy, i usiadł ci na sztalugach. Rozłożył przed twoimi zdumionymi oczami czarne jak grafit skrzydełka bez najmniejszej plamki innej barwy i siedział tak, a w tym czasie ja właśnie przecinałem powietrze jak pocisk, w uszach huczał mi huragan, widziałem rozmazaną od pędu skalną ścianę i kamienny piarg mknący mi na spotkanie, a tuż obok mnie dzwonił, odbijając się od kamieni, przeklęty, tandetny, pęknięty karabińczyk.

Byłem oburzony.

Nie mogłem w to uwierzyć.

Nawet nie zdążyłem zacząć krzyczeć.

Ale ty już wiedziałaś. To był początek lat osiemdziesiątych i nie można było zadzwonić na zapadłą wieś stojąc na stoku góry. Trzeba było zamawiać międzymiastowe, spędzać długie godziny na poczcie, szukać działających automatów. Dziesiątki razy wykręcać numer i słuchać monotonnego: „Rozmowa kontrolowana…”

Dlatego wysłali ci telegram. Ale i tak wiedziałaś. Czułaś, że to głupie dać się omamić błahemu zbiegowi okoliczności, przestraszyć widoku motyla. Ale nie spałaś całą noc, nie mogłaś malować, tylko leżałaś walcząc z mdlącym przeczuciem nieszczęścia, obciążającym żołądek jak sterta kamieni. Wszystko było mroczne i przerażające. Tak działa omen – na tym polega sadystyczny wpływ przewidywania przyszłości. Zapowiedź tragedii tak cię znękała, że gdy zobaczyłaś listonosza, opierającego rower o naszą furtkę, poczułaś ulgę. Spadek napięcia. Już i tak wiedziałaś. Na widok jego wyszmelcowanej granatowej czapeczki po prostu pożegnałaś się z nadzieją. Została już tylko paskudna, jak ropiejąca rana, beznadziejna żałoba.

Ja już wtedy nie żyłem, ale zaczęło się od czarnego motyla.

Miałaś wtedy trzydzieści osiem lat.

Za mało, żeby zostać wdową.

A dzisiaj rano zobaczyłaś tego motyla po raz drugi. Akurat tego ranka, kiedy przyszło ci do głowy, że zaczynasz się starzeć. Ewidentnie i nieodwołalnie. Patrzyłaś na swoje odbicie w wielkim łazienkowym lustrze i wcale nie chodziło o to, że tak źle wyglądasz. Owszem, lustrowałaś krytycznie zmarszczki na szyi i wory pod oczami, spłaszczone piersi, trochę obwisły brzuch, trochę kwadratową linię szczęki, ale w gruncie rzeczy niejedna kobieta w twoim wieku chciałaby zobaczyć w lustrze szczupłe, długonogie, kędzierzawe i całkiem ponętne odbicie. Wiesz o tym i doceniasz to. A jednak szacowałaś straty jak dowódca po bitwie. Szpakowate kłęby zaplątane w szczecinę szczotki, żyły na grzbietach dłoni, sutki patrzące smutno w ziemię, sękate łydki, pęki drobnych zmarszczek u podstawy pośladków. Czy jeszcze można powiedzieć „szczupła”, czy już „chuda i żylasta”? Po prostu zaczynał się kolejny samotny dzień – dzień, który, jeżeli nie będziesz chciała mówić do siebie, do zwierząt albo do telewizora, po prostu przemilczysz. Dzień samotności i ciszy, wypełniony tylko tobą i niczym więcej. I wtedy uświadomiłaś sobie, jak bardzo wiele było tych dni i jak były do siebie podobne. Ciążą ci niekończącym się szeregiem, którego początek ginie gdzieś w pomroce przeszłości. Dawno. Cholernie dawno.

Czujesz, że głową dosięgając czasów internetu, klonowania, Unii Europejskiej i Pakietu „Domowy”, nogami tkwisz w czasach zburzonych przez drugą wojnę budynków, konnych wozów z węglem, szafkowego radia i batiuszki Stalina.

Rozciąga cię to jak linę do bungie. Czujesz, że za dużo tego, żebyś mogła jeszcze napotkać jakikolwiek początek. Początek czegokolwiek.

Czarny motyl, trzepiąc się po szybie łazienkowego okna, dźgnął cię jeszcze bolesnym wspomnieniem, strachem i przeczuciem fatum. Wmówiłaś sobie, że tylko wydaje się czarny, bo światło jest za oknem, a ty tutaj w środku, ale gdzieś w duszy czułaś, że się oszukujesz. Tak samo jak z tymi motylami lata. Pierwszy motyl jest pierwszy. Nie można go odwołać i poczekać, aż pojawi się żółty.

Ale zawsze można próbować. W końcu to tylko cholerny, pospolity owad.

I przesąd z dziecięcej książeczki.

Na takie smutne, szare poranki Irena miała własne sposoby. Drobne sprawy. Krzątanina. Zgrabić liście, zwłaszcza przy śliwach i pod lipami. Ugotować kartoflankę. Zrobić zakupy. Usiąść na werandzie przy rozstawionym blejtramie i porządnie zabrać się za ilustracje do jakiejś książeczki dla dzieci, na które zostało już tylko dwa tygodnie. Zadzwonić do Baśki i spróbować wyciągnąć tu kogoś na weekend. Cokolwiek, byle nie siedzieć tępo na ganku, nie gapić się w zamglony, jesienny pejzaż, nie słuchać Łucji Prus. Zamiast tego usmażyć powidła. Poczytać książkę. Smakować to co dobre w chwilach. Taki europejski zen.

Umalowała się, spięła włosy w koński ogon i pojechała do sklepu. To cała wyprawa. Najpierw polnymi drogami, wysadzanymi wierzbami, potem szosą przez las, mokry, osnuty mgłą i rozsiewający zapach grzybów.

Rozmyślała o samotności. Mogło być gorzej. Równie dobrze, jak wiele innych, mogła mieć męża, który z biegiem czasu stałby się uciążliwym, plączącym się po domu wrogiem. Choć z drugiej strony, Romek, gdyby nie spadł z Kadzielnicy na dno Czarciego Żlebu dwadzieścia lat temu, na pewno kimś takim by się nie stał.

Mogła mieć dzieci, które teraz, kiedy i tak poczuła się stara, już dawno siedziałyby na drugim końcu kraju i zajęte własnymi małżeństwami, dziećmi albo karierą, z trudem przypominałyby sobie, żeby zadzwonić do niej raz w miesiącu. W efekcie i tak byłaby sama.

Mogła też, jak inne znane jej malarki, mieć za sobą trzy rozwody i życie osobiste wyglądające jak pobojowisko.

Szczególnie że niewiele brakowało. Po drodze zdarzyło jej się kilka romansów, zwłaszcza kiedy była młodsza, wyjeżdżała do Krakowa, robiła jakieś wystawy, ale żaden nie potrwał długo. Zostało jej trochę słodkich i trochę gorzkich wspomnień i bolesna, uciążliwa świadomość, że żaden z tych mężczyzn tak bardzo nie był Romanem. Szczerze mówiąc, nawet nie potrafiła powiedzieć, na czym to polegało. Dość szybko robili się uciążliwi, a im bardziej byli razem, tym bardziej pozostawali osobno. Nie pojawiało się poczucie wspólnoty, nie było „my” tylko „ty i ja”.

No i nie udało się.

Za zakrętem szosy zrobiła przegląd przyjaciółek i wyszło jej, że wszystkie, a zwłaszcza te, które miały to, czego brakowało jej – męża i dzieci, bez przerwy narzekały. Na tego męża i dzieci właśnie. Jak raz się rozkręciły, mogły tak godzinami, wygłaszając niekończące się cierpiętnicze litanie.