Irena nie miała zwyczaju narzekać.
Mogła mieć za sobą mnóstwo innych scenariuszy życia, znacznie gorszych niż ten.
Z wyjątkiem jednego – gdyby Romek żył.
No, ale gdyby żył, może zostałby alkoholikiem albo znalazł sobie kochankę, albo wyjechał po raz kolejny do Szwecji i został tam, albo…
Albo cokolwiek.
Tylko że to nie łagodziło poczucia pustki i wszechogarniającej, nieustannej ciszy.
Zaczęło mżyć.
Pod sklepem stało ze dwóch miejscowych. Pomimo ponad dwudziestu lat mieszkania w Płocicznie, ciągle była przyjezdna. Siedziała tu zimą, wiosną, jesienią, a nadal uważano ją za letniczkę. Pozdrowili ją z pijackim, przesadnym szacunkiem, niezbędnym, bo pewnego dnia może trzeba będzie powiedzieć: „Pani Irenko, ja przepraszam, ale dwa złote nam do wina brakło…”
Wybrała sobie ten nowszy sklep, który nazywała „U Baby”. „Baba” była zażywną, sympatyczną kobieciną, znacznie mniej uciążliwą towarzysko niż, na przykład, sprzedająca dwieście metrów dalej stara Rynkofftowa.
Kupiła wędliny i dowiedziała się, co robi w mieście starsza siostra Korbielowej, przy mące i cukrze poznała tajniki diety kapuścianej, kupując jajka i domowy twaróg dowiedziała się, że Gosia, ta, co wyjechała do Gdańska, podobno się rozwodzi i ma wrócić do Płociczna, chleb został wzbogacony informacją, że Czesiek się napił na weselu w Grąbnie i stara Kozielukowa ganiała go po polu z krowim łańcuchem, natomiast gazetom towarzyszyły zupełnie już neutralne uwagi o leczeniu rwy kulszowej, której można się nabawić stojąc całymi dniami w sklepie.
Wychodziła już, taszcząc plastikowy koszyk przystosowany do bagażnika w jej rowerze (uwaga na krzyże!).
– A do ciebie to goście chyba, zjechali? – usłyszała.
– Jacy goście?
– No, tu pytał jeden taki. Dobrze ubrany, z miasta. Starszy pan, z brodą. Dobry samochód…
– Nikt nie przyjechał.
– Jak to? Miał kartkę z adresem.
W drodze powrotnej zrobiła przegląd brodatych znajomych płci męskiej, ale bez rezultatu. Ktoś z wydawnictwa? Po cholerę. Zadzwoniliby. Z Krakowa? Może sprzedał się jakiś obraz? Nic to nie dawało. Każdy, kto chciałby przyjechać, raczej by najpierw zadzwonił, a galerie płacą dopiero, kiedy się do nich pięć razy pojedzie i akurat zastanie szefa.
Dobrze byłoby, mimo wszystko, usłyszeć ludzki głos. Pod warunkiem, że byłby to głos kogoś życzliwego. Gdzieś w środku zaczął się kłuć wyraźny niepokój albo nawet strach. Takie uczucie, jakby została wytropiona.
Niespodziewana wizyta na ogół oznacza jakieś kłopoty.
Przyszło jej do głowy, że zdziczała na tym swoim odludziu, nabawiła się nerwicy.
Ale dziwaczny, irracjonalny strach czuła nadal.
Nie przyznała się przed sobą, że boi się z powodu widzianego tego ranka czarnego motyla.
Dom stał w listopadowej mgle, otulony w drzewa i krzaki bzu. Pusty, o ciemnych oknach kryjących ciszę punktowaną tykaniem zegara. Dom samotnej, starzejącej się kobiety. Dziwaczne figury i zwierzęta rzeźbione przez Romana wznosiły się to tu, to tam w ogrodzie, poczerniałe od deszczu i jakieś chore, o wykręconych, nadekspresyjnych twarzach przywodzących na myśl szaleństwo. Znosił do domu przeróżne pnie, gałęzie i korzenie, a potem wydobywał z nich dziwaczne sylwetki, dosłownie kilkoma ruchami dłuta. Zupełnie jakby widział te stwory żyjące wewnątrz drewna i czekające na uwolnienie. Zwykle je lubiła, ale dzisiaj wydawały się upiorne.
Zwłaszcza Starzec.
Starzec krył w sobie ul, martwy od kilku lat, kiedy to pszczoły padły łupem kilku szerszeni. Tragedia. Masowe zabójstwo. Szerszenie czatowały przy wylotku, a przerażone pszczoły startowały jedna po drugiej do ataku i spadały u nóg Starca jak brunatne nasiona, z głowami równo odciętymi przez hakowate szczęki. Znalazła ich cały stos, który można było zbierać szufelką. Padły wszystkie, co do jednej, a szerszenie – bezczelne, jadowite i wielkie jak jej kciuk, zrabowały ul do cna i odleciały. Płakała zbierając pszczoły, a Starzec patrzył na nią gniewnie znad krogulczego nosa, wąskimi oczami przesłoniętymi przez krzaczaste brwi.
W takie dni jak dziś, właściwie się go bała. Spowity mgłą, obsypany umarłymi liśćmi, przypominał jakiegoś obłąkanego Wernyhorę wznoszącego sękate ręce zakończone krzywymi palcami z gałązek, niczym drapieżne szpony.
Zazwyczaj opierała o niego rower, ale dziś nie miała ochoty nawet podjechać. Przytoczyła pojazd do werandy i zdjęła z bagażnika koszyk z zakupami.
„…lecz pamiętaj, naprawdę nie dzieje się nic i nie stanie się nic aż do końca…”
Nie stanie się nic poza tym, że będzie coraz starsza, coraz bardziej samotna i zdziwaczała. A potem coraz bardziej chora. To już nie jest życie, tylko dożycie. Niczego nie można zacząć, niczego nie można się spodziewać.
Wykładając zakupy na kuchenny stół i otwierając lodówkę uświadomiła sobie, że nawet nie może się zabić. No, bo kto się zorientuje? Kiedy ją znajdą? Po dwóch tygodniach, miesiącu? Pozbierają ją i pogrzebią na koszt gminy, gdzieś pod płotem cmentarza? Nikt nie będzie pamiętał, że to była ta dziwna, podobnież malarka, z Krakowa. A taka była piękna w białej koszuli i trzymała jedną lilię i wszyscy płakali… Gdzie tam! Będzie zwariowaną starą samobójczynią, która zgniła we własnym łóżku, a dom to tak, panie, stał, aż się zawalił. Nikt nie chciał go kupić. To było już zbyt koszmarne.
Poza tym Irena wcale nie miała ochoty umierać. Po prostu znowu chciała być młoda. Bawić się, tańczyć i śmiać. Chciała być kochaną, łamać serca i przeżywać przygody.
Nagle uprzytomniła sobie, że kiedy wracała ze sklepu, Uzi wcale jej nie przywitał. Wydał z siebie tylko jakieś jedno, żałosne „hau!” jak pęknięta sprężyna. Boże, biedny Uzi też był już stary. Pies przybłąkał się jakieś pięć lat po śmierci Romka, więc miał już – no tak: osiemnaście lat.
Żył, chwała Bogu, ale nie miał się najlepiej. Na jej widok uniósł z wysiłkiem kosmaty łeb, klepnął kilka razy ogonem w ziemię, ale nie chciało mu się wstawać. Miał ciepły nos.
Umoczyła palec w zupie i dała mu oblizać. Pomogło. Uzi dźwignął się na łapy, przeciągnął, a potem nagle nastawił uszy i zaczął szczekać.
Samochód wyjechał zza młodnika, ledwo widoczny przez brzózki i młode sosenki, a potem zatrzymał się przed bramą. Irena uniosła się z wysiłkiem, trzymając blaszaną miskę wczorajszego krupniku i czując, jak wali jej serce.
– Halo! Dzień dobry! – Nie było dzwonka, więc gość musiał albo samowolnie otworzyć sobie furtkę, albo właśnie tak stać i wrzeszczeć. Cokolwiek, byle zwrócić na siebie uwagę. Większość czuła się z tego powodu głupio.
Miejscowi nie mieli tego problemu – pakowali się bezceremonialnie do środka i otwierali wszelkie drzwi, jakie napotkali. Dowodem wyjątkowej delikatności było zapukanie w futrynę już gdzieś wewnątrz domu – praktycznie nad głową zdumionej właścicielki.
Mężczyzna istotnie był brodaty. Wysoki, o szczupłej, raczej sympatycznej twarzy i zdecydowanie szpakowaty. Pieprz z solą. Miał chyba około sześćdziesiątki – czerstwy, jak uosobienie nowoczesnego „mężczyzny w średnim wieku”, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie nazwałby go staruszkiem. Tak jakby ludzie żyli po sto dwadzieścia lat. Stał przy otwartych drzwiczkach, starszy pan w zielonkawej, wojskowej kurtce, okręcony szalikiem, w czarnym kapeluszu. Nie wzbudzał lęku.
– Czy to jest Płociczno 24?
– Tak, a o co chodzi? – Pies szczekał monotonnie. Może nie tak jak kiedyś, ale i tak trzeba było go przekrzykiwać.
– Dzień dobry. Z ogłoszenia. Chciałem wynająć pokój. – Zobaczył martwe zdziwienie na jej twarzy. – Agroturystyka – dodał niepewnie, jakby chciał uniknąć podejrzenia, że chodzi mu o burdel.