– Agroturystyka? Panie, ja to ogłoszenie dawałam w maju!
– Wiem, przepraszam, może powinienem był zadzwonić, ale zgubiłem tamten numer „Podróżnika” i… a może to już nieaktualne?
– Czy ja wiem? Nic nie mam przygotowane, nie ma pościeli, nie sprzątałam tam… Zresztą, proszę wejść, nie będziemy krzyczeć przez bramę. Samochód może tu stać, nic mu nie będzie. Cicho, Uzi! Sam pan jest?
– Tak.
– I przyjeżdża pan tak w ciemno? Przecież mogło mnie nie być.
– Wypisałem sobie kilka adresów i dzisiaj je objeżdżam; pani jest piąta. Proszę pani – wiem, że się nie zapowiadałem, ale jestem gotów dobrze zapłacić. Naprawdę dobrze.
Postawiła czajnik na kuchni, niezadowolona jak zawsze, kiedy sprawy zmieniały bieg i stawały na głowie. Mężczyzna usiadł przy stole. Na dworze, z pewnej odległości, najbardziej przypominał adwokata, może jakiegoś notariusza. Ale kiedy obejrzała go z bliska, okazało się, że nosi długie siwe włosy związane z tyłu rzemieniem, ma opaloną, ogorzałą skórę i zmarszczki wokół oczu, jakby często się uśmiechał. Kapelusz był skórzany, z dużym, opuszczonym na oczy rondem. Przybysz z bliska kojarzył się raczej z emerytowanym piosenkarzem country albo może z żeglarzem. Skóra wygarbowana wiatrem, kitka długich włosów – stary kapitan. Kapitan, który przybywa do gospody „Pod Admirałem Benbow”, wlokąc tajemniczy kufer.
Kapitan zlustrował z aprobatą pomieszczenie i uśmiechnął się. Jej kuchnia nie wyglądała na wiejską, tylko rustykalną. W prawdziwych wiejskich kuchniach albo usiłuje się stworzyć za wszelką cenę wrażenie zamożnej nowoczesności, albo macha na wszystko ręką i jada na wytartej ceracie, wśród zatłuszczonych ścian i upaćkanych mebli, z widokiem na pozwijany, sędziwy kalendarz.
A tu wisiały wypolerowane miedziane rondle, bielony okap zdobiły pęki ziół, warkocze czosnku i cebuli, sufit przecinały bejcowane na ciemno stropowe belki, szybki kredensu zdobiły witraże. Na półkach stały lampy naftowe, żelazka z duszą, w glinianych garnkach rozpychały się kompozycje kwiatów i suchych traw.
Przybysz westchnął.
– Piękny dom. Najchętniej już bym niczego innego nie szukał. Ma pani dzieci?
– Nie. – Irena wyjęła z kredensu kubki i puszkę z herbatą.
– Doskonale. Sąsiedzi nie hałasują?
– Przecież pan widzi, że tu nie ma sąsiadów. I nie będę panu wmawiać, że zaraz przyjedzie mój mąż, bo umarł dwadzieścia lat temu. Co pan, mordercą pan jest, czy jak? Owszem, latem przyjmuję gości, ale to są zazwyczaj rodziny albo grupy przyjaciół. A co pan tu sam będzie niby robił?
– Proszę się nie gniewać. Ja po prostu szukam spokoju. Ciszy i spokoju. I nie tak łatwo to znaleźć. Ludzie, u których dzisiaj byłem, prowadzili właściwie pensjonaty. Oczekiwali, że będę gościem rodziny, chcieli mi cały czas towarzyszyć, zapewniać atrakcje, wozić jakąś bryczką, biesiadować, organizować polowania… Wszędzie ich było pełno. A ja szukałem świętego spokoju. Nie licznych rodzin, choćby i serdecznych, ale ciszy. Chcę tylko wynająć jakiś pokoik, czytać, patrzeć na las, spacerować.
Proszę pana – przerwała Irena zrzędliwie – nic nie jest przygotowane, nie sprzątnięte, nawet nie mam żadnych szczególnych zapasów, żeby panu gotować. Do tego wszystkiego wisi mi nad głową pilna praca. Jestem ilustratorką i muszę skończyć zlecenie do grudnia. Po prostu, nie bardzo mi to na rękę.
– Ale przecież będzie chyba pani sama coś jadła. Wystarczy parę kartofli więcej – cokolwiek, nie trzeba przyrządzać niczego specjalnego, to samo co dla siebie, a ja zresztą zapłacę i jeżeli się pani zgodzi, mogę też robić zakupy. Poza tym, nie będę sprawiał kłopotu i nie musi się pani mną zajmować. Może pani spokojnie pracować. Zresztą, ja też mam co robić – chcę skończyć książkę.
– Co panu tak zależy? – Nalała do kubków wrzątku i postawiła na stole cukierniczkę.
– Bo czegoś takiego właśnie szukałem. Naprawdę potrzebuję spokoju. Zapłacę sto pięćdziesiąt dziennie. Plus zakupy na własny koszt. Zgoda?
– Na jak długo chce pan to wynająć?
– No, właśnie. Przynajmniej miesiąc. – Miesiąc? Przecież pan nawet nie widział pokoju.
– A mogę zobaczyć?
Irena napiła się gorącej herbaty i skrzywiła. Jeszcze przed chwilą taka niby byłaś samotna, durna krowo, pomyślała. Boisz się, że cię zgwałci? Marzenia!
Na poddaszu były cztery pokoje i łazienka dla gości. Zupełnie przyzwoita – kafelki, lustro, wanna. Otworzyła mu największy – podwójne łóżko, stare biurko Romka, drewniany fotel, szafa, komoda.
– Mam do tego pokoju mały telewizor – powiedziała. – Teraz jest w schowku, ale mogę przynieść.
– Jedna sprawa: czy mogę tu palić?
– W nocnej szafce jest popielniczka – odrzekła obojętnie. – Pal pan sobie na zdrowie, tylko nie w łóżku, bo pan puści chałupę z dymem.
– I poproszę jakąś lampę na biurko, jeżeli można.
– O, Boże, stłukli ją – przypomniała sobie. – Coś panu znajdę.
Otworzył facjatowe okno i zapatrzył się na zamglony las.
– Słyszy pani? To cisza. Będzie mi tu doskonale. Przyniosę bagaże.
Z dołu dobiegł nagle brzęk – coś rąbnęło o podłogę i stłukło się. Dźwięk był głuchy. Coś ceramicznego. Talerz albo kubek.
– Pewnie mój mąż się złości – powiedziała Irena, patrząc na gościa przymrużonymi oczami.
Od samego początku zawłaszczyłaś werandę. To mogłoby być doskonałe miejsce, żeby wstawić stół, przyjmować gości, pić herbatę albo piwo. Ale skończyło się na tym, że nawstawialiśmy roślin doniczkowych, przygotowaliśmy zaciszny kącik, który otrzymał dumne miano „ogrodu zimowego”, i zanim dobrze się rozsiadłem, okazało się, jakie tu jest światło. Zanim się spostrzegłem, stół pojechał pod ścianę, krzesła wyemigrowały na taras, a na środku rozparły się sztalugi, pojawiły słoiki pełne jakiejś mętnej cieczy, butelki oleju, skrzynki z farbami, rozcapierzone pędzle. I taki był koniec ogrodu zimowego.
Teraz też siedzisz na werandzie, tyle że rozstawiłaś sobie stół kreślarski. Pracujesz nad ilustracjami do baśni. Dziwnej, mrocznej, jakby nawet gotyckiej. Trudno zresztą powiedzieć, może ta podskórna groza jest nie w tekście książeczki, ale w tobie? Wyłazi na karton, zmienia Księcia w dziwne, blade dziecko, chude, o spojrzeniu trupiej czaszki? Twój Książę wygląda jak wyniszczony gruźlik. Za nim pojawia się szara plama rozwodnionego tuszu, ni to chmura, ni to ponure zamczysko, a z tego zamczyska wypada galopem widziany od przodu widmowy biały koń, z obłędem w ślepiach, z wyszczerzonymi zębami. Koń, że nie daj Boże. Upiór po chemioterapii. To ma być Bębenek? Konik, który wyrusza z chłopcem w dziwną podróż?
Chyba o to chodziło, bo malujesz z zapałem, włosy wylazły ci ze spinki i opadają na twarz, na policzku masz plamę gwaszu. Zapomniany papieros kopci się w popielniczce.
Przerywasz na chwilę i nasłuchujesz dźwięków z głębi domu. Kroków na schodach, skrzypienia drzwi szafy na poddaszu. Dom nie jest pusty. Chodzi po nim inny człowiek, mężczyzna. Nawet tykanie zegara w salonie nie jest już tak przejmujące, nie brzmi, jakby ktoś daleko już zbijał twoją trumnę. Nie przypomina o upływie czasu.
Napawa cię to lękiem, ale i tajemniczą radością. Odżyłaś.
I malujesz.
Jeszcze wczoraj nie miałaś do tej roboty serca. Książeczka wydawała ci się dziwna, nie czułaś jej, a nawet miałaś wrażenie, że pogłębia twoje przygnębienie. Teraz przygryzasz czubek języka, pędzelek śmiga po kartonie, oczy ci błyszczą.
Sięgasz po piórko, ale pędzelek może być za chwilę potrzebny, więc chwytasz go w zęby. Szkoda czasu, szkoda bezcennych sekund, bo na obrazku pojawiają się nowe elementy. Ramka ze splecionych ornamentów, jak w iluminowanym średniowiecznym manuskrypcie. Na firmamencie nad chłopcem i koniem zielony lew pożera słońce o obojętnej twarzy okolonej falistymi promieniami, ledwo je widać przez chmury.