Poza tym, wydawał się oryginalny. Długie włosy związane z tyłu, dziwaczny kapelusz przypominał jej kolegów po fachu. Tak się nosili podstarzali artyści. Tylko że to zwykle była poza, a u niego wydawało się jakoś naturalne.
Nie miała wiele czasu, żeby o nim myśleć.
Malowała.
I pochłaniało ją to jak nic od dawna. Pomysły na ilustracje nie tylko pojawiały się same z siebie, ale wręcz pchały jeden przez drugi. Złapała dryg – książeczka, jak na utwór dla dzieci, była dziwna i mrocznie surrealistyczna, więc jej obrazki musiały być takie same. Niepokojące było tylko to, że żyły własnym życiem. Miała na przykład zamiar narysować bohaterów, kiedy rozmawiają przy ognisku i jedzą Księżycowe Pierniki, a kiedy kończyła, okazywało się, że udało jej się wplątać w rysunek zupełnie inne rzeczy. Ewidentnie symboliczne, ale brały się z natchnienia – sama nie rozumiała, co niby mają symbolizować. Znajdowały się gdzieś wśród tła, czasem nawet dostrzegała je dopiero po chwili. Czarne i czerwone kruki walczące ze sobą. Niebieski smok pożerający pawia. Wąż połykający własny ogon. Drzewo, na którym równocześnie pyszniły się jabłka i kwitły kwiaty.
Trochę to było niepokojące, ale wyglądało nieźle.
Praca działała ożywczo. W pewnym wieku albo się wegetuje, zabijając kolejne minuty i pozwalając, żeby dzień przepływał między palcami, albo siedzi w czarnej pustce i poświęca czas na żałowanie przeszłości. W każdym istotnym zwrotnym momencie życia można było przecież wybrać jakoś lepiej, ale się tego nie zrobiło. Natomiast podczas krótkich chwil absolutnego szczęścia, jakie dawało natchnienie, można było napawać się złudzeniem robienia czegoś sensownego. Upływ czasu przestawał mieć znaczenie, wydawało jej się, że milkł nawet szafkowy zegar w salonie.
Malowała.
I tylko to się liczyło.
Obiad, właściwie obiadokolację podałaś dopiero, kiedy zupełnie opadłaś z sił, a zegar wybił szóstą. Natchnienie, które napędzało cię od południa, nagle odeszło, równie tajemniczo jak się pojawiło, obrazy przestały pojawiać ci się przed oczami i spływać z końca twojego ołówka.
Nie miałaś czasu niczego gotować. Podgrzałaś wczorajsze mielone, polane sosem pieczeniowym z torebki, nakroiłaś sera i suszonej kiełbasy, wyciągnęłaś słoik grzybków i drugi z kiszonymi ogórkami. Chleb. Taka zbieranina.
Zostawiłaś go żującego samotnie w jadalni i patrzącego w milczeniu przez okno na mokry taras i drzewa majaczące we wczesnym jesiennym mroku. Moglibyście właściwie zjeść razem, ale postanowiłaś inaczej. Gdybyście od razu zaczęli jadać wspólnie, stałoby się to regułą. Nie byłaś jeszcze pewna, czy tego chcesz.
Zabrałaś mu dowód – stary, z wypadającymi kartkami, ale elegancko obłożony w skórę, i usiadłaś nad książką meldunkową.
Na zdjęciu nie miał brody, za to przynajmniej o trzydzieści lat mniej. Z czarno – białej fotografii patrzył na ciebie szczupły facet zupełnie niczego sobie, o jasnych oczach i krogulczym nosie, po bokach głowy zupełnie niedzisiejsze długie baczki. Pod kołnierzem o monstrualnych patkach cudaczna marynarka z wielkimi klapami. Witamy gdzieś w latach siedemdziesiątych. Przynajmniej ustrzegł się powszechnych wtedy wąsów.
Mikołaj Sędziwojski. Urodzony w 1935 roku, Lwów, ZSRR. Pesel, adres.
Oczywiście, w tysiąc dziewięćset trzydziestym piątym Lwów był w Polsce, ale z uporem tak wpisywano. Adnotację o urodzeniu w ZSRR dostawali nawet ci, którzy przyszli na świat przed rewolucją.
Potem przeglądasz książeczkę, usiłując wróżyć z niej jak z fusów. Zameldowania, wymeldowania, rozwiedziony. Bezdzietny. Stemple zakładów pracy. Niewiele, z jakimiś niezrozumiałymi skrótami. Podwójne obywatelstwo: australijskie i polskie. Dowód wystawiony przez konsulat w Canberze.
Kartkujesz dowód, ale nadal niczego nie wiesz o swoim gościu. Suche, urzędowe dane. Nie dowiesz się z nich, co go przygnało na twoje odludzie, dlaczego chce tu siedzieć, samotny, otoczony ciszą i jesiennym wiejskim pejzażem. Nie dowiesz się, dlaczego jest to dla niego warte cztery i pół tysiąca, wypłacone z góry. Nie dowiesz się, jaką miał przeszłość i na co liczy. Nie dowiesz się, dlaczego milczy i na co czeka.
Wieczorem zamknęłaś się w sypialni. Głupi, nieuzasadniony odruch, ale w końcu nigdy nic nie wiadomo. Dom się zmienił. Czuje się to w powietrzu. Zmienia go obecność starszego mężczyzny, zaszytego gdzieś w pokoiku na poddaszu.
Leżysz na wznak w wielkim podwójnym łóżku, które dawno temu tyle razy widziało nasze miłosne zmagania. Upłynęły tysiące samotnych nocy, a ty nadal kładziesz się na swojej połowie materaca. Na tym łóżku leżałaś kiedyś zdruzgotana żałobą i usiłowałaś poczuć choćby ślad mojego zapachu, zaklęty w poduszce. Odrobinę cząsteczek organicznych zaplątanych w osnowie materiału. Jakąkolwiek resztkę mojej osoby. Cokolwiek, co by świadczyło, że jeszcze przed chwilą istniałem. Trzymałem głowę na tej poduszce, pociłem się, chrapałem. Żyłem.
Ale kiedy ci się to udało, ból straty był jeszcze gorszy.
Teraz już o tym nie myślisz. Myślisz o tym, że jesteś zmęczona. Że nie rozumiesz świata. Że nie odpowiada ci samotna, nieuchronnie nadchodząca starość. Pamiętasz, jak kiedyś wypadł ci dysk i wlokłaś się do telefonu przez pół godziny, jak przydepnięty chrząszcz. A potem musiałaś uprosić Olszówkową, żeby nosiła ci zakupy. Od tamtej pory zaczęłaś się bać.
Milczenia, mroku i samotności.
Słuchasz ciszy wiejskiej nocy, przerywanej tylko odległym szczekaniem psów. Uzi na ogół im nie odpowiada. Milczy. Nieuchronnie nadchodzi moment, kiedy będziesz musiała go pochować, opłakać i sprawić sobie nowego psa. Kolejna dziura w twoim świecie, pozostawiona przez bliską ci istotę, zmieniającą się nagle w materię nieożywioną. Rzecz.
Może już jutro.
W głębokiej i aksamitnej ciszy wiejskiej nocy dociera nawet do ciebie skrzypiące, miarowe tykanie zegara w salonie i bliższe, miększe bicie twojego własnego zegara, zamkniętego gdzieś w klatce żeber. Czas płynie.
Pamiętasz, jak latem leżałaś tak samo, nie mogąc spać z powodu upału i światła księżyca zalewającego pokój rtęciową poświatą. Wynajmowałaś wtedy letnisko czworgu przyjaciół. Dwie pary nowoczesnych młodziaków, którym zamarzył się relaks na łonie natury. Był środek nocy, patrzyłaś w sufit i wtedy dobiegł cię ten dziwny, rytmiczny dźwięk brzmiący jak odległe szczekanie psa. A po chwili usłyszałaś w nim ludzki głos i zrozumiałaś, że to nie jest szczekanie. To były krzyki dziewczyny, dochodzące z poddasza twojego domu. Rytmiczne, pełne zapału, wyraźne: „Och! Och! Och!” Towarzyszyło im miarowe drewniane stukanie, jak odgłos metronomu. Dopiero po chwili zrozumiałaś, że to wezgłowie łóżka uderza o ścianę. Nie mogłaś przestać tego słuchać, a każdy pisk tej dziewczyny, niepozornej blondyneczki w drucianych okularach – kto by pomyślał? – był dla ciebie jak policzek. Słuchałaś jej coraz szybszych jęków, zmieniających się w gardłowy, przeciągły skowyt, i czułaś, że leżysz tu sama, zlana potem, okryta obwisłą, piegowatą skórą; miałaś wrażenie, że twoje włosy są rzadkie, że brakuje ci połowy zębów i że znalazłaś się na bocznym torze. Zazdrościłaś jej i czułaś się okropnie samotnie. Już nic, nigdy.
Skończyło się.
Mała stękała tak jeszcze raz nad ranem i za każdym razem kończyła niskim, pierwotnym jękiem. Wcale cię to nie podniecało, tylko wpędzało w tęsknotę i przygnębienie.
Ale nie potrafiłaś nie nasłuchiwać.
A którejś nocy usłyszałaś te same miarowe okrzyki dobiegające z innej części domu, z pokoju, w którym mieszkała druga para. Identyczne piski, tej samej drobnej blondyneczki w drucianych okularach, które już miałaś wryte w pamięć.