Выбрать главу

– Usiłowałam je oswoić. Pierwszego na obrazie, który malowałam tamtego dnia. Wróciłam do niego chyba z miesiąc po pogrzebie. Przedtem nie byłam w stanie niczego robić. Musiałam zacząć malować, żeby nie oszaleć. Właściwie zmusili mnie do tego. To był pejzaż. Taki spokojny, wiejski, kwintesencja letniego wieczoru. Banalny obrazek, mnóstwo kwitnących łąk, snopy, wysadzana drzewami droga. Bogaci ludzie kupują takie bohomazy, żeby powiesić je w salonach. Wtedy też istniały galerie. Tylko światło było ciekawe. Żółtozłoty, letni zmierzch, zawsze chciałam go oddać. Nie mogłam tego skończyć, nie byłam w stanie narysować niczego tak pogodnego, więc domalowałam tego przeklętego motyla. Nie tak, jakby należał do pejzażu, ale iluzjonistycznie – jakby należał do naszego świata i siedział na płótnie. Był czarny, złowrogi i rzucał cień. Potem malowałam inne rzeczy, w tamtym okresie głównie jakieś mroczne i surrealistyczne, ale czarne motyle zawsze gdzieś się plątały. Zrobił się z nich taki mój znak firmowy. Chciałam w ten sposób zakląć omen.

– Co się stało z tym pejzażem?

– Poszedł do ludzi. Nie mogłam na niego patrzeć. Ktoś mi mówił, że widział go u kogoś w biurze. Potem ten facet zginął w wypadku. Mam nadzieję, że nie przez ten obraz.

– A inne?

– Niektóre widziałeś. Większość się sprzedała. Ale jednego nie sprzedam.

– Którego?

Nazywał się „Ikar”. Przedstawiał sylwetkę mężczyzny ze skrzydłami, strzaskaną jak posąg. Biały, o strukturze marmuru, ale stłuczony niczym porcelanowa figurka, która runęła na posadzkę. Rozbite kawałki były jednak rozpoznawalne. Dłonie, tors w kilku kawałkach, skrzydła, zwrócona ku niebu twarz. Nie nijaka grecka maska posągu, ale charakterystyczna twarz mężczyzny z pionowymi zmarszczkami wokół ust. Na oczach postaci siedziały czarne motyle. Podłoże, na które runął, również było usiane motylami o skrzydełkach jak płatki sadzy. Dywan z motyli.

Mikołaj palił papierosa i patrzył w milczeniu.

– To Roman?

– Najlepszy portret, jaki kiedykolwiek zrobiłam. Próbowałam zakląć w niego całą swoją żałobę. Wszystko, co chciałam opowiedzieć o tym mężczyźnie. Zatrzymać to.

Takie epitafium. A odkąd go namalowałam, zrobiło mi się naprawdę lżej. Zaczęłam żyć. Chyba dużo zawdzięczam temu kawałkowi płótna. Pokiwał głową.

Dni znalazły swój rytm, w miarę jak zaczęli naprawdę żyć razem. A jednak Irena nie dowiedziała się o Mikołaju niczego. Opowiadał jej tysiące historyjek, aż wydawało się niemożliwe, żeby przeżył to wszystko, ale nie mówił niczego z rzeczy naprawdę interesujących dla kobiety. Nie opowiadał o związkach, relacjach i powiązaniach. A nade wszystko nigdy nie udzielił zadowalającej odpowiedzi na pytanie, przed czym ucieka. Nawet tego, z kim się rozstał, ani po co wyjeżdżał. Skwitował krótko: „Interesy”. Ani dlaczego zaszył się w jej samotni.

– A ty? Dlaczego się tu zaszyłaś?

– Mówiłam ci wiele razy. Tu jestem u siebie.

– Widzisz. A ja nie mam żadnego „u siebie”. Po prostu poczułem jesień.

– Jak to: jesień?

– Czas mgły, zmęczenia, zasypiania. Moje życie zrobiło się skomplikowane i zaczęło zbyt wiele ważyć. Miałem dosyć ludzi. Wymagań, żądań, zależności. Starość jest jak niedzielne popołudnie. Ani środek dnia, ani wieczór. Obiad już zjedzony, czasu zostało tak niewiele, że nie ma sensu niczego zaczynać, nie ma na co czekać. Spać za wcześnie, a za późno na cokolwiek innego. Nuda, upływ czasu i nadchodzący poniedziałek. Tak się teraz czuję. Bez przerwy, nie tylko w niedzielę.

Irena wyciągnęła ręce i wtuliła się w niego. Też jej było smutno.

Pocałował ją.

– Chodź. Zrobimy obiad.

Zaczęło się od tego, że pewnego ranka zgolił brodę. Irena rozzłościła się. – Lubiłam ją!

– Odrośnie.

– To po co zgoliłeś?

– Muszę.

Nie chciał niczego powiedzieć. Snuł się samotnie po okolicy, wyglądał na zmęczonego, co chwilę przystawał. Oczy mu przygasły, a cała jego dziarska krzepa gdzieś wyparowała. Wystrugał sobie laskę z wierzbowego kija i podpierał się nią. Irena była przerażona.

– Nic mi nie będzie. Po prostu marnie się czuję.

Rzeczywiście. Ledwo łaził, pokasływał, ale apetyt miał jak nigdy. Zmiatał z talerza podwójne porcje, czasem widziała, jak stoi przy otwartej lodówce i gryzie kawałek sera albo kiełbasy. A potem szedł spać.

Gdzie tylko usiadł, zaraz drzemał.

Po południu znalazła go w pokoju na poddaszu. Pakował rzeczy. Powoli, trzęsącymi się rękami, ale systematycznie. Jedną po drugiej. Patrzyła z przerażeniem. Od kilku dni nagle zaczął przypominać starca.

– Nie wyjeżdżam – powiedział, układając pieczołowicie książki w dużej walizce. – Usiądź. – Ujął ją za nadgarstki i posadził na tapczanie. Sam ukląkł naprzeciwko.

Waliło jej serce. Takie wstępy nigdy nie zapowiadają niczego dobrego.

– Ireno, posłuchaj mnie. W końcu muszę ci to powiedzieć. Ja jestem chory.

Zdążyła tylko gwałtownie nabrać powietrza do płuc, ale położył jej palec na ustach.

– Wysłuchaj mnie do końca. Doskonale wiem, co mi jest. Za kilka dni będę miał atak. Posłuchaj! To nie pierwszy raz. Nie potrzebuję lekarza. Nie trzeba wzywać pogotowia, w ogóle nic nie musisz robić. Pójdę tu na górę i położę się. Zasnę. Bardzo głęboko. Tak głęboko, że będzie się wydawało, że umarłem. Niech ci nie strzeli do głowy sprowadzać lekarza. To będzie jakiś wiejski konował i gotów mnie pogrzebać. Pewnie nigdy nawet nie słyszał o czymś takim. To letarg, ale nic mi nie grozi. Nie umrę od tego, najwyżej trochę schudnę. Potrwa to jakieś trzy dni, nie więcej. Potem się obudzę i będzie po wszystkim. Nic mi nie będzie. Zrozumiałaś?

– Co to za choroba?

– Egzotyczna. Istnieje tylko łacińska nazwa I jeszcze afrykańska. Jest podobna do śpiączki, ale nie jest groźna. Groźny może dla mnie być tylko niekompetentny lekarz. Jeżeli się mnie zostawi w spokoju na kilka dni, wszystko będzie dobrze. Zrozumiałaś?

Pokiwała głową.

– Powtórz. Proszę. Chcę usłyszeć, że rozumiesz.

– Zapadniesz w letarg na kilka dni. Mam nie wzywać do ciebie lekarza. A potem wstaniesz. To prawda? Nic ci nie będzie?

– Wejdę do tego pokoju i położę się spać. Zamknę drzwi. Nie wchodź tu.

– Ale dlaczego?

– Bo to tylko atak, który potrwa kilka dni i minie, a nic nie możesz zrobić. To nie jest zaraźliwe. Nie będę niczego potrzebował. Nie będzie mnie bolało. Nie będę cię słyszał. To może okropnie wyglądać – będę leżał jak trup. Jak kłoda. Po prostu nie wchodź tu. Kiedy wstanę, sam zejdę na dół. Powtarzam. Nic mi nie będzie.

– Nie mogę ci jakoś pomóc?

– Nie.

Tej nocy nie mogła spać. Była przerażona. I przekonana, że kłamał. Może był śmiertelnie chory? Może umierał? W ciągu kilku ostatnich dni rzeczywiście wyglądał coraz gorzej. Czy to znaczy, że przyjechał tu, żeby umrzeć? To tłumaczyło i dziwny telefon, i jego zachowanie. Stary wędrowiec, który znalazł miejsce, by pożegnać się ze światem i odejść niczym chory słoń. Czuła, jak strach usiadł jej na piersiach, a oczy pieką od wstrzymywanych łez.

W takim razie dlaczego zabronił wzywać lekarza? Czy wie, że jest śmiertelnie chory i nie chce, żeby go odratowano?

Leżał obok i oddychał miarowo, a Irena słuchała łomotu własnego, przerażonego serca, czując, że wszystko się kończy. Jedyne, co mogła zrobić, to uczepić się tej wątłej, nieprawdopodobnej niteczki nadziei, którą jej zostawił.

Chciałaś się już włamywać do łazienki. Siedział tam ponad godzinę, a kiedy wyszedł, zamarłaś z dłonią przy ustach i powietrzem uwięzłym w płucach. Ogolił głowę na łyso. Znikły rzadkie u starszych mężczyzn długie włosy, znikł harcap, pojawiła się naga skóra czaszki, lśniąca jak wosk.