– Tak trzeba – wyjaśnił. – Wypadłyby mi, a tak łatwiej odrosną. Nie płacz, maleńka, to nic takiego.
Ale nie mogłaś dłużej wstrzymywać łez. Stałaś na środku korytarza i łkałaś jak mała dziewczynka.
Pocałował cię w usta. Głęboko i gorąco. Drżałaś i nie mogłaś zapomnieć czarnego motyla, którego zobaczyłaś tego dnia, kiedy Mikołaj pojawił się w twoim życiu.
– Muszę się położyć – powiedział z wysiłkiem. – Błagam, pamiętaj, co ci powiedziałem. Zamknę drzwi i będę spał przez trzy dni. A potem wstanę i zejdę na dół. To wszystko. To bardzo proste. Po prostu wyobraź sobie, że wyjechałem.
Pokiwałaś pokornie głową, zasmarkana, z czerwonymi, opuchniętymi oczami.
Patrzyłaś, jak wchodzi z wysiłkiem po schodach, podciągając się na poręczy, stopień po stopniu, drzwi trzasnęły głucho. Wzdrygnęłaś się na ten dźwięk, potem zabrzmiał stalowy zgrzyt klucza w zamku. Zaskrzypiało łóżko. I cisza.
Uspokoiłaś się i wzięłaś w garść. A potem siedziałaś, patrząc tępo przed siebie. Na górze panował absolutny spokój. Słuchałaś tykania zegara.
Postanowiłaś zrobić tak, jak mówił. Wszystko w tobie stawało dęba. Chciałaś być przy nim, chciałaś coś robić, chciałaś mu ulżyć. Był twoim mężczyzną. Tym, z którym chciałaś już przeżyć tę resztę życia. Tyle, ile się jeszcze da uszarpać.
Kiedy ja chorowałem, cyrk był na cały dom. Kwękałem, kazałem sobie gotować dziwne potrawy, cierpiałem w łóżku, czułem się okropnie, chciałem, żeby mnie pielęgnowano, troszczono się o mnie, czytano mi książeczki, mierzono temperaturę, trzymano za rękę. Byłem chory! Cierpiałem!
A ten – zabronił się nawet oglądać. Po prostu powlókł się gdzieś w krzaki jak pies. Gotów zagrzebać się w suchych liściach. Malowałaś.
I jakoś to szło. Ostatnia ilustracja, ostatni obrazek. Pożegnanie. Chłopiec, konik i Golem rozchodzą się każdy w swoją stronę. Rysunek powinien być optymistyczny, bo misja została zakończona. Każdy z bohaterów osiągnął, co chciał. Ale jest w nim głęboki smutek. To nawet nie pożegnanie przyjaciół. To kwintesencja utraty. Jest w nim żal i ledwo skrywana żałoba.
Samotny dom, tykanie zegara. Odłożyłaś rysunek, poszłaś nakarmić Uziego. Ledwo kuśtykał, ale podszedł, zataczając się, trącił twoją rękę suchym, ciepłym nosem i polizał ją, patrząc ci w oczy gasnącym orzechowym spojrzeniem. Uzi zwykle nie bywał wylewny. Dzień pożegnań. Nasłuchiwałaś pod drzwiami, ale nie dochodził stamtąd żaden dźwięk. Nie wiedziałaś czy to źle, czy dobrze. Cisza.
Zrobiłaś porządek w swojej pracowni. Złożyłaś stół, wywlokłaś sztalugi i nowy, obciągnięty zagruntowanym płótnem blejtram. Poprzestawiałaś wszystko, ale nie mogłaś znaleźć „Ikara”. Szukałaś, a w końcu machnęłaś ręką. Brakuje tu dziada i baby, sterty kartonu, kalki, warstwy obrazów oparte jeden o drugi, nic dziwnego, że się zawieruszył. Znajdzie się. Przeklęty obraz, na którym leżę strzaskany jak porcelanowy bibelot, na dywanie czarnych motyli. Jest w nim i moja wieczna tęsknota i moje góry, nawet moje rzeźby. Jesteś też ty – samotna sylwetka na tle odległych gór. Twoja żałoba zastygła na wieki, zamrożona siłą twojego talentu, pędzla i farb. Masz wielką moc.
Ale ten obraz zabrał stąd człowiek. Wędrowiec, który widział bardzo wiele i bardzo wiele rozumie. Zabrał go i ustawił na moim krześle, wyciętym z pnia gruszy, z widokiem na jezioro. A potem oblał go rozpuszczalnikiem i podpalił. Zostało tylko zwęglone bawełniane płótno i resztki farby olejnej. Żałoba, twoje wspomnienie, twoja uporczywa pamięć, potężna jak kotwica, moje marzenia, tęsknoty i moja miłość, wszystko poszło do nieba słupem dymu. Nareszcie wolne. Nigdy nie przestanę być mu wdzięczny.
Wyłamałaś zamek następnego dnia rano. Tam, w łóżku, leżał twój mężczyzna i cierpiał, może umierał. Więc zamierzałaś być przy nim. Nie mogłaś udawać, że wyjechał, nie mogłaś żyć jakby nigdy nic. Musiałaś siedzieć przy nim, ocierać mu pot, trzymać go za rękę i coś robić – coś robić.
Zwinął drugi klucz, ale zamek można było otworzyć podważając go śrubokrętem, wystarczyło trochę uszkodzić futrynę.
Wrzasnęłaś.
Byłaś pewna, że umarł. Leżał na wznak, skóra zamieniła się w żółtawy, pofałdowany pergamin. Wyglądał jak mumia. Mumia lub truchło Lenina w mauzoleum.
W pokoju cuchnęło. Nie zgnilizną ani rozkładem. Ale trochę jakby kadzidłem, trochę butwiejącymi liśćmi.
Przyłożyłaś palce do jego nadgarstka, potem do szyi pokrytej pomarszczoną, sztywną jak pancerz kraba suchą skórą.
Nic. Skóra była za twarda.
Przyłożyłaś ucho do klatki piersiowej, twardej, napiętej jak bęben, ale chyba ciepłej.
Też nic.
Bu… dum!
Uderzyło serce. I znowu cisza.
Letarg. Kolejne uderzenie serca mogło przyjść za minutę. Przynajmniej żył. A może mówił prawdę? Może za trzy dni rzeczywiście zejdzie jakby nigdy nic i zje z tobą śniadanie.
Na skórze pojawiły się grube, bezbarwne krople potu. Były kleiste, ciągnęły się niczym świeża żywica albo lakier. Skleiły ci się palce.
Chusteczka przylepiła się do czoła, kiedy próbowałaś je zetrzeć. Więc dałaś spokój, ale chusteczka na razie została, przylepiona na amen, jak do karmelu.
Siedziałaś przy nim. Był zupełnie sztywny, nie można było wziąć jego ręki na kolana i gładzić, więc usiadłaś tak, żeby móc go przynajmniej dotykać. Czas płynął.
Schodziłaś na dół, do łazienki albo zrobić sobie herbaty, ale drzwi do pokoju Mikołaja pozostawały otwarte.
I wracałaś tam, żeby siedzieć przy łóżku i patrzeć z rosnącą trwogą, jak coraz bardziej upodabnia się do zasuszonego trupa. Jego ciało wydzielało kolejne warstwy kleistej ropy, która zastygała na nim zgrubieniami i soplami, niczym niechlujnie położony lakier. Wydawało się niemożliwe, żeby mógł się z tego obudzić. Nie miałaś pojęcia, co mu było, ale nie wyglądało to dobrze.
Ciężko było tak usiedzieć, jednak postanowiłaś ufać. Poza tym, mógł mieć rację. Pogotowie zabrałoby go gdzieś w noc, wyjąc i migając lampami, a w szpitalu gotowi byli stwierdzić zgon i pogrzebać żywcem albo wepchnąć do szpitalnego pieca krematoryjnego, bojąc się jakiejś epidemii. Powiedział, że jedynym zagrożeniem mógłby być niekompetentny lekarz. Nietrudno o to, jeżeli to taka egzotyczna choroba.
Położyłaś się dopiero nad ranem, a potem znowu czekałaś. I siedziałaś przy łóżku.
Rano ledwo przypominał człowieka. A pod zaschniętą skorupą ropy i dziwnej żywicy trudno było dosłyszeć rzadkie uderzenia serca.
– Nie wiem, czy mnie słyszysz. Na filmach zawsze chorzy na śpiączkę słyszą. Kocham cię, słyszysz? Jestem twoją kobietą. Nie wiem, co ci jest, ani co przeżyłeś, ale wróć do mnie. Tak długo czekałam. Nie umieraj, słyszysz? Zostań ze mną. Jestem twoją kobietą. Nie jestem już młoda, ale dzięki temu widziałam niejedno. Wiem, jak należy być z mężczyzną. Nie będę cię zanudzać swoimi humorami, ani wiecznie się czegoś domagać. A jeżeli zaśniesz pijany w parku, zwinę się w kłębek przy tobie. Tylko bądź przy mnie. Nie możesz odejść teraz, kiedy się wreszcie znaleźliśmy. Zostań ze mną, kochany.
Opowiadałaś mu przeróżne historie. Mówiłaś mu o sobie. Błagałaś go i zaklinałaś. Miałaś nadzieję że cię słyszy. Że w tym zasuszonym, zmienionym w ledwo rozpoznawalną skorupę ciele ciągle jeszcze bu – dum! Bije żywe serce. I że możesz go jak w baśni obudzić pocałunkiem.
Pękłaś dopiero drugiego dnia późnym wieczorem. Nie mogłaś po prostu siedzieć, patrzeć i pozwalać mu umierać. Zbiegłaś na dół, żeby, niech się dzieje co chce, dzwonić po pogotowie i – wszystko – im – wyjaśnię.