Telefon był głuchy. Martwy, jak atrapa teatralna. Równie dobrze mogłabyś przemawiać do porcelanowego kotka.
Za oknem w listopadowej nawałnicy wichura miotała odciętymi kablami, po których ciekły krople deszczu. Wędrowiec, który wiele już widział, nie pozostawiał żadnych spraw przypadkowi.
Wróciłaś więc na górę, by przynajmniej być przy nim, dalej mówić, zaklinać i prosić. Śpiewałaś mu piosenki. Po jakimś czasie zaczęłaś już bredzić ze zmęczenia i napięcia. Chciałaś tylko, żeby to się skończyło.
W końcu już tylko siedziałaś słuchając, jak wiatr szarpie drzewami, odzierając je z ostatnich liści, jak deszcz tłucze w dach i chlupocze w rynnie. Aż nadeszła wilcza godzina, pół do czwartej rano, na dnie nocy czarnej jak studnia, kiedy nie mogłaś dłużej powstrzymać opadających powiek.
Obudziło cię słońce i ból stawów po nocy spędzonej na krześle.
I jeszcze odgłos kapiącej wody.
Prześcieradło było kompletnie przemoczone, zlane litrami słonawego osocza, jakby pękł tu gigantyczny pęcherz.
A na łóżku leżał trup.
Musiał umrzeć, kiedy spałaś. Byłaś tego pewna, bo w lekko przechylonym na bok ciele, zastygłym w półsiedzącej pozycji, był tak doskonały zastygły bezruch, jaki dany jest tylko przedmiotom. Materii nieożywionej.
Chwyciłaś go w ramiona, a wtedy okazało się, że jest lekki, pusty, jak woskowy odlew. Wyglądało to, jakby pękł z tyłu długą poszarpaną szczeliną, a wszystko, co było wewnątrz, zamieniło się w płyn, który wsiąkł w materac, przemoczył prześcieradło i rozlał się na podłodze w wielką kałużę.
Nie byłaś zdolna do krzyku. Z gardła wydobył ci się tylko głuchy, nieartykułowany jęk, który ciągnął się bez końca. Wydawało się, że nigdy nie zabraknie ci oddechu.
A wtedy usłyszałaś, że na dole ktoś jest. Że chlupocze woda w wannie, ktoś chodzi, przestawia jakieś rzeczy, że gra radio.
Zeszłaś po schodach jak we śnie, święcie przekonana, że to wciąż koszmar, że koniecznie musisz się obudzić, ale nie wiesz jak. Wszystko, szpary między deskami podłogi, złoty kurz tańczący w promieniach słońca, było realne w najdrobniejszych szczegółach, ale przecież w snach tak bywa. To żaden dowód.
Trzasnęły drzwi do łazienki i wyszedł z nich smukły, najwyżej dwudziestoletni chłopak, z łysą głową, nagi, wycierający się ogromnym kąpielowym ręcznikiem.
– Musiałaś wejść, prawda? – odezwał się i wtedy poznałaś głos Mikołaja. – To takie proste. Poczekaj trzy dni. Nie, ty musisz włazić. Tak samo jak wtedy, kiedy wyjechałem. Musiałaś, kurwa, wleźć i grzebać mi w rzeczach. A mogło być tak pięknie.
W takich razach, kiedy człowiek w końcu odzyskuje władzę nad gardłem, strunami głosowymi i zdrętwiałymi mięśniami twarzy, to tylko po to, żeby wygłosić coś w rodzaju: „Co się stało?” albo „Co to znaczy?”
– Przecież mówiłem, że mi nic nie będzie – powiedział chłopak, który był Mikołajem. Zaczęłaś poznawać jego rysy. W gruncie rzeczy to była ta sama twarz, tylko o wiele młodsza. – Usiądź – dodał łagodnie.
Usiadłaś.
Ukląkł na wprost fotela i położył ci dłonie na udach. Był zbudowany jak Adonis. Szczupłe wyraźne mięśnie grały mu pod delikatną brzoskwiniową skórą, gładką niemal jak u dziewczyny.
– To zdarzyło mi się siódmy raz. Po raz pierwszy w roku tysiąc sześćset trzydziestym szóstym. Urodziłem się w tysiąc pięćset osiemdziesiątym trzecim. Tu nawet niedaleko. Koło Krakowa. Wtedy, za pierwszym razem, nie wiedziałem, co się dzieje. Obudziłem się w pustym dworze, służba uciekła, myśleli, że to zaraza. I całe szczęście, bo by mnie pogrzebali. Zemdlałem na widok lustra. Potem chodziłem goły, ale zabrałem trochę rzeczy, księgi, pieniądze, ubrania, wziąłem konia, podpaliłem Sędziwice i uciekłem. Dopiero później nauczyłem się, jak postępować. W pierwszym życiu byłem alchemikiem. Zwano mnie Cosmopolitą. Uczyłem się od samego Alexandra Setoniusa. Myślałem, że uzyskałem wreszcie azoth – mercurium philosophae. Eliksir życia. Potem przez jakieś dwieście lat usiłowałem to powtórzyć. Ale nic z tego. To raczej frustrujące. Próbowałem dać nowe życie kobietom, które kochałem, nawet zwierzętom. Nic. Czasem jeszcze to badam, ale ostatnio wydaje mi się, że jestem po prostu mutantem.
Wstał i poszedł na górę, lekkim, sprężystym krokiem, nucąc do muzyki, która leciała z radia. Nawet pogrążona w kompletnym stuporze nie mogłaś się powstrzymać, żeby nie patrzeć na jego szczupłe pośladki.
Kiedy weszłaś na górę przywitał cię potrójny błysk flesza z małego srebrnego aparatu. Odłożył go i wrócił do przerwanego zajęcia.
Klęczał przy rozpiętej torbie grzebiąc wśród ubrań. Znalazł już skarpetki, dżinsy, koszulkę i gruby czarny golf. Patrzyłaś tylko, pogrążona w osłupiałym milczeniu.
– Zawsze tak jest. Za każdym razem – powiedział gderliwie. – Kupuję sobie nowe ciuchy, ale kiedy jestem taki stetryczały, kupuję jakieś niemodne gówna. Próbuję i nigdy nie umiem wybrać niczego zajebistego. Potem ubieram się i wyglądam jak łoś.
– Co teraz zrobisz? – spytałaś. Właściwie usłyszałaś własny głos.
– Mam już dokumenty. Rewelacja. Musiałem odtworzyć, jak będę wyglądał i koleś zrobił mi to komputerem. Zupełnie podobnie wyszło. Potem musiałem wynająć jednego łosia, wyglądającego jak ja teraz, i zrobić mu fotki. Papiery wyszły za – je – biś – cie! Czadersko! No, co? Sprzedam tego saaba i kupię coś bardziej odczapowego. Nie wiem, co będę robił. Na wiosnę pojadę na południe. Może do Grecji albo do Włoch. Laski, retsina, tańce na plaży, surfing… wakacje. Należy mi się. A potem się zobaczy. Mam kasę, jak mi się zacznie za parę lat nudzić to coś wymyślę. Może otworzę jakąś agencję reklamową? Na razie – imprezy! Klubing! Czad! Laski! Hyyyp! – Wydał z siebie jakiś idiotyczny okrzyk na wdechu, wytrzeszczając oczy. Nie był już stateczny i zmęczony życiem. Rozsadzała go energia i chciało mu się wygłupiać. Miał przecież dwadzieścia lat.
– To… nie zostaniesz ze mną? – Głupie pytanie, ale musiałaś je zadać.
– A co ja bym z tobą robił, mamuśka? – zapytał łagodnie, ale poczułaś, jakby chlusnął ci wrzątkiem w twarz. – Zapleśniałbym tu. Gdybyś tylko nie wlazła do tego pokoju… Gdybyś zrobiła, jak cię prosiłem… – Naprawdę był smutny. Zrozumiałaś wtedy, że nie jest zły, po prostu jest jedyny. I nie może ryzykować. I dał ci szansę. Kiedy był jeszcze Mikołajem.
Skoczyłaś na dół najszybciej jak mogłaś, ale nie miałaś szans. Miał najwyżej dwadzieścia lat i poruszał się błyskawicznie jak pantera.
W ostatniej chwili zrozumiałaś, że tamten motyl widziany na szybie naprawdę musiał być czarny. I że to nie był jego motyl, ale twój.
Masz rację. Był twój. Sam ci go wysłałem. Tak długo na ciebie czekałem. A teraz też jestem wreszcie wolny. Odejdziemy razem.
20 marca 2003
EPILOG
Nie mam potrzeby zbyt wiele wiedzieć
Nie mam potrzeby wiedzieć zbyt wiele
Gdy wszystko skończy się jak myślałem
Wrzuć mnie do morza – stąd przyjechałem
Bim – bom ba bim – bom
Skąd wiedzieć wszystko komu bije dzwon…
„Komu bije dzwon”
Kazik Staszewski i Kult
Kiedy wyszedł ze sklepu z magią, przestało padać. Nad miastem zapadał mokry, brunatny mrok. Idzie zimna, mglista, listopadowa noc. Noc, która się nie kończy. Czas, kiedy budzą się jesienne demony.