Mógł to sprawdzić bardzo łatwo. Wystarczyło zejść na dół do restauracji i zamówić zaległą kolację. Wystarczyło tylko użyć karty. Nic prostszego. A mimo to siedział nadal w pokoju.
Dawno nie bał się aż tak, mimo że przez ostatnie miesiące doskonale poznał smak strachu. Nie tylko zwyczajnego, nerwicowego lęku, ale prawdziwego czarnego strachu, który odbiera władzę w nogach i umyśle.
Wstał. Wiedział, że jeśli się natychmiast nie ruszy, ten strach nigdy go nie opuści.
– Czy honorujecie państwo karty kredytowe? – Trafił na tego samego kelnera, z pociągłą, pobrużdżoną twarzą i dobrodusznymi siwymi wąsami.
– Tak, Visa, Master Card, American Express…
– A tę…? – Położył kartę na stole, prosto na biały obrus, czując w gardle bicie serca, tak dokładnie, jakby je połknął. Kelner spojrzał na kartę odruchowo, po czym drgnął i spojrzał dokładniej. Potem wyciągnął rękę i podniósł ją do oczu.
– Wie pan, nie mam pojęcia. Pozwoli pan, że zapytam szefa.
Czekał. Straszne to było czekanie. Zawsze tak było. On czekał, a ktoś decydował. A potem przychodzili i ogłaszali wyrok. Rodzice, nauczyciele, wykładowcy, lekarze. W tę albo we w tę. Najczęściej we w tę.
Kelner wyszedł z zaplecza i ruszył w jego stronę. Czuło się coś niedobrego w tym jego wolnym kroku i stanowczym spokoju. Nie uśmiechał się, nie ruszał energicznie, by odebrać zamówienie bogatego – klienta – z – kartą.
Masywny Rosjanin z groźnym, gruzińskim obliczem wychylił się do tyłu w stronę kelnera i powiedział coś. Ten przystanął i nachylił się do gościa, jednak co chwilę zerkał na Ziębę twardym, zimnym wzrokiem.
Niedoszły milioner czuł już tylko ulgę. To efekt szoku. Wściekłość, rozczarowanie, żal i poniżenie czekały w kolejce. Jednak w tej chwili chciał już tylko, żeby to się skończyło.
Kelner podszedł do stolika i szurnął kartę po obrusie.
Uśmiechnął się.
– Honorujemy te karty. Co pan zamawia?
Następnego dnia, po lekkim śniadaniu (płatki kukurydziane, twarożek ze szczypiorkiem, wędzona szynka z dzika, gorące rogaliki, masło, dżem figowy, kawa ze śmietanką, sok z mango) Zięba został w swoim pokoju. Spędził ranek z długopisem w ręku, kreśląc plany na hotelowej papeterii. Spisywał listy zakupów i problemów, którym wystarczyło tylko zapchać gęby pieniędzmi, by przeistoczyły się z koszmaru w proste sprawy do załatwienia.
Wyglądało na to, że samo znalezienie i kupienie mieszkania, urządzenie go i wyposażenie, a nie brał pod uwagę jakichś niesamowitych luksusów, tylko przyzwoity, przeciętny standard, wypełni mu najbliższych kilka miesięcy. Zanosiło się na to, że będą to bardzo miłe miesiące, ponieważ odkrył w sobie jeszcze jedno: umiał się cieszyć. Wątpił, by podczas wczorajszej kolacji mógł znaleźć kogoś, komu sprawiałaby podobną przyjemność.
Urządził sobie trzydniowe wakacje, podczas których uczciwie odpracował wszystko, co tylko Motel „Sargasso” oferował w swoim folderze. Bilard, saunę, lekcje jazdy konnej. Przez parę godzin obijał piłeczką ścianę na tartanowym korcie, nie bacząc na lodowatą mżawkę i ciężki, przemoczony dres. Spędził wieczór w barze, kosztując wszystkich nieznanych sobie alkoholi, w końcu dwóch kelnerów musiało odnieść go do pokoju. Strzelał do rzutków, zmarnował mnóstwo amunicji, ale po trzech godzinach udało mu się dwukrotnie rozstrzelać gliniany talerzyk i zarobić na ironiczne brawa obsługi.
Wieczorem czwartego dnia zadzwonił do żony. Jola miała złamany, lodowaty głos jak zwykle. Jak zwykle była zmęczona i nie dawała sobie rady z dwójką dwuletnich bliźniąt i zbuntowanym trzylatkiem. Miała już wszystkiego dość. Chciała tylko wiedzieć, kiedy Zięba będzie w domu i pomoże, kiedy będą jakieś pieniądze, choć właściwie z tonu głosu wynikało, że straciła już nadzieję na cokolwiek i właściwie jest jej wszystko jedno.
Zrobiło mu się jej potwornie żal.
– Joluś, poczekaj, to jest bardzo ważne. Załatwiam kontrakt na ogromna sumę. Będę miał prowizję, to jest naprawdę kupa forsy… Nie, robię to na własną rękę, nie przez firmę. Tam nic nie wiedzą… Poczekaj, mówię, że pośredniczę w kontrakcie. Prowizja… nie wiem jeszcze, ale kupa forsy. Kasa. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, to kupimy mieszkanie, może nawet otworzę własny interes… Nie wygłupiam się i jestem trzeźwy… Nie wiem dokładnie kiedy, za kilka dni. Nie, nie mogę rozmawiać, wyszedłem na chwilę z rozmów. Później ci wszystko opowiem… muszę lecieć… pa.
Odłożył słuchawkę z ciężkim sercem i obolałym sumieniem. Biedna Jola… Tam w tle przez cały czas słychać było wrzeszczące pandemonium i równy, ostry jazgot Pani Ordynator Ziębowej, która jak zwykle wymagała dla siebie całej uwagi, bo niniejszym miała coś do zakomunikowania i guzik ją obchodziło, czy akurat rozmawiasz przez telefon, przewijasz niemowlę, czy musisz wyjść.
To nic, kochanie, jeszcze tylko kilka dni, a potem będziesz wreszcie we własnym domu, gdzie nikt nie będzie na ciebie wrzeszczał, nikt nie rzuci ci w twarz mokrych pieluch, nikt nie będzie cię częstował złośliwościami, ani uważał za „osobę nieodpowiednią”. Już nigdy nie będziesz płakać na sam widok rachunku, ani sprzedawać ostatniej biżuterii, żeby dzieci miały choć jedną rzecz od ciebie. Teraz ci to wynagrodzę.
– Słyszałem w życiu różne rzeczy – powiedział powoli Stefan. – Widziałem na własne oczy, jak jeden polityk łaził po ogniu boso, widziałem ducha i raz nad Saharą widziałem autentyczne UFO. W Indiach widziałem, jak faceci masowo przebijali się hakami i igłami, aż wyglądali jak jeże, ale nie krwawili. Ale takiej bzdury…
Siedzieli w mieszkaniu Stefana, urządzonym ze specyficznym smakiem samotnika. Zięba w skórzanym fotelu, z kieliszkiem rumu „Havana Club” w ręku, a Stefan za swoim biurkiem. Zięba obracał delikatnie palcami stopkę kieliszka, zerkając kątem oka na tarczę swojego tytanowego „Tag Heuera”. Czekał na reakcję przyjaciela. Nadal lubił to jego mieszkanie, w którym kiedyś (miesiąc temu? przed dwudziestu laty?), znajdował jedyny, krótkotrwały azyl. Teraz wydawało mu się nieco klaustrofobiczne i ciasne, zagracone starymi meblami, a ściany błagały o nową warstwę białej farby. Jakoś dotąd tego nie zauważył.
– Wchodzisz w spółkę? – zapytał.
– Słuchaj, to jest osobna sprawa. Ja jestem wolny strzelec i nie lubię się wiązać, ale to brzmi nieźle. Rzeczywiście są pomysły na kapitalne reportaże, których nikomu nie chce się robić i moje wejścia w kilku telewizjach wystarczą, żeby takie rzeczy sprzedać. Jeżeli obiecasz mi, że nigdy nie padnie taki argument, że to ty podpisujesz rachunki, więc jako producent będziesz decydował o wszystkim, jeżeli będziesz się chciał ode mnie uczyć, nie ma sprawy. Zaryzykuję. Ale w terenie ja dowodzę. Czekaj, o tym zawsze możemy pogadać, tamto jest ważniejsze. Muszę wiedzieć, skąd masz forsę. Albo mi ufasz, albo nici z tego. Buchnąłeś jakimś mafiosom?
– Stefan, czyja cię kiedykolwiek w życiu okłamałem?
– Owszem, pamiętasz Edytę?
– Nie wygłupiaj się, mieliśmy po siedemnaście lat, a ja spałem z nią raz, przez pomyłkę właściwie, poza tym to był incydent, a ja łgałem wyłącznie po to, żeby ochronić twój związek, durniu jeden. Skąd miałem wiedzieć, że ta idiotka cię rzuci? Czy kiedykolwiek potem cię okłamałem?
– Noobra… Tracisz pracę. Mówię ci: jedź odpocząć i zebrać myśli. Jedziesz. Po tygodniu wracasz Range Roverem, wynajmujesz żonie i dzieciom apartament w „Merkurym”, kupujesz pięciopokojowe mieszkanie, remontujesz je, kupujesz dzieciom wymarzone zabawki, ubierasz Jolkę jak Michelle Pfeiffer na wręczanie Oscara…
– Sama się tak ubrała – przerwał Zięba.