Выбрать главу

– Któż to przybył, by zakłócać nasze rozważania? – Głos był zachrypnięty, jakby nie używany od dłuższego czasu.

– Jestem z Urzędu Gminy. Dokonujemy rutynowego przeglądu wszystkich budynków, poprzedzającego wycenę – odparł młodzian niepewnie.

Osobniki nadpobudliwe można w wielu przypadkach kompletnie skołować, odcinając im bodźce docierające do narządów zmysłu. A tu zmysłom pozostawiono niewiele… W przedsionku panuje głęboka cisza, jedynym zapachem jest słabo wyczuwalna woń stęchlizny, panuje półmrok, ale nawet gdyby paliło się światło, nic to nie zmieni. Tu nie ma żywych barw. Ściany są białe, podłoga szara, habit nieznajomego także szary. Najbardziej kolorową rzeczą w tym wnętrzu jest lekko żółtawa świeca…

– A w jakim celu chcecie wycenić nasz dom? – Pytanie było zabarwione odrobiną ironii.

– Przed wprowadzeniem podatku katastralnego musimy znać wartość nieruchomości…

– I jak nas znaleźliście? Ten adres… – człowiek zawahał się na ułamek sekundy – jest zastrzeżony.

– Normalnie. Sprawdzam po kolei wszystkie domy przy tej ulicy.

Zapadła cisza. Tajemniczy gospodarz coś sobie widać układał w myślach.

– Mogę wejść i się rozejrzeć? – zagadnął urzędnik.

– Zakon nasz ma charakter zamknięty. Nie wpuszczamy tu nikogo. – Mnich nieoczekiwanie uniósł głowę i popatrzył gościowi prosto w oczy.

Młody urzędnik odczuwał dziwny zamęt w myślach. Na szczęście każde następne słowo zakonnika pomagało ten zamęt opanować.

– Jesteśmy wieczyście zwolnieni z wszelkich podatków, tak więc inspekcja nie ma najmniejszego sensu. Po prostu strata czasu. Idź już, synu, pora naszej wieczornej modlitwy nadchodzi – szepnął zakapturzony.

– Oczywiście, najmocniej przepraszam.

Wyszedł na ulicę. Zakręciło mu się w głowie.

– Co to ja chciałem? – Poskrobał się po ciemieniu. – A, jasne, tu wszystko gra, a więc następna nieruchomość. – I ruszył wypełniać swoje obowiązki.

* * *

Za oknami pada ciężki, zimowy deszcz. Krople uderzają o szyby, wybijają werble na parapecie. Zmierzch przyszedł wcześnie. W taką pogodę nawet wampira nie wyrzuca się z domu. Zresztą właściwie po co?

Księżniczka Monika odrobiła już lekcje, a teraz krząta się po kuchni. Ukręciła jakąś zagadkową przyprawę z dużej ilości papryki, teraz moczy mięso w marynacie. Na kolację będą szaszłyki. Katarzyna rozmontowała swój czeczeński rewolwer i teraz starannie czyści broń. Dręczy ją przeczucie, że niebawem się przyda. Stanisława schowała się w sypialni. Wbita w kąt przy oknie haftuje serwetkę. Tyle lat wędrowała bez towarzystwa… Od czasu do czasu lubi posiedzieć sama, ale zaraz wychynie ze swej kryjówki.

W dawnych, dobrych czasach w każdym niemal dworze była suto zaopatrzona apteczka – specjalne pomieszczenie lub piwniczka, w której w beczkach i flaszach latami dojrzewały nalewki, nastawy, sycone miody i inne trunki. W wielu znajdowały się alembiki służące do pędzenia aromatycznej gorzałki. Przepisy przekazywano z pokolenia na pokolenie. Dziewczęta pod okiem matek i babek nabierały biegłości w łączeniu smaków i aromatów. Młode żony wnosiły w wianie sekrety swoich rodowych kuchni. Były i takie receptury, których rodzina nigdy nie wypuszczała z rąk.

Dom Kruszewskich herbu Habdank posiadał w piwniczce specjały, których sława rychło ogarnęła całą okolicę. Prawie biała nalewka na pędach czosnku, oczyszczająca umysł, ratująca żołądek i wzmacniająca serce. Bladozielonkawa ajerówka, robiona na korzeniach tataraku. Ciemna ratafia, umiejętnie łącząca w sobie aromat kilkunastu różnych owoców. Czerwona jak krew dereniówka. I wreszcie żółta pigwówka. Dla ich skosztowania znajomi i krewni przybywali z bliska i z daleka, pewnego dnia przybył nawet pewien alchemik z Krakowa.

Stanisława pamięta te receptury i jeszcze ze czterdzieści innych. Przejrzała kilka książek w poszukiwaniu informacji i wzięła do ręki kalkulator. Trzeba przeliczyć łuty na dekagramy, a kwarty na litry. Katarzyna ciężkim, rzeźnickim nożem tnie twarde jak kasztany pigwy na ćwiartki i wydłubuje z nich pestki. Księżniczka siedzi obok, małym nożykiem rozdrabniając ćwiartki na plasterki. Co jakiś czas kolejną porcję wrzuca do dużego słoja.

– Grunt to dobra wódka, czas i odpowiednia temperatura dojrzewania – poucza je Stanisława.

– Wódka – podchwytuje Katarzyna. – Nie mamy w domu ani grama.

Na twarzy alchemiczki pojawia się zagadkowy uśmiech. Oczy Moniki rozświetlają figlarne iskierki.

– Przynieś…

Księżniczka dźwiga z balkonu spory gąsior z jakąś breją. Stanisława wyciąga z szafki pudło, a z niego pożyczony od Alchemika alembik. Urządzenie ma swoje lata, ale odpolerowana brązowa blacha lśni jak wczoraj wyklepana. Stanisława wrzuca do zbiornika garściami kostki lodu, przygotowane w zamrażalniku.

– Zamierzasz pędzić bimber? – Kasia mruga zdumionymi oczami.

– Nie żaden bimber tylko najlepszą palonkę z suszonych śliwek – obraża się jej kuzynka.

– To nielegalne – Katarzyna drapie się po nosie.

– Jak to: nielegalne? – wścieka się alchemiczka.

– Prawo propinacji odebrał nam car po powstaniu styczniowym.

– To wolny kraj, a prawo to nadał moim przodkom jeszcze Kazimierz Wielki. Zresztą, carska Rosja nie istnieje i jakieś przeżytki jej ustawodawstwa należy czym prędzej zlikwidować do końca. A co do powstania, to brałam w nim udział… I mam gdzieś pomysły ministrów Aleksandra Drugiego!

Kuzynka uśmiecha się leciutko. Wcale nie miała zamiaru niczego zakazywać…

Godzinę później pięciolitrowy słój pełen jest poszatkowanej pigwy. Sypały na przemian warstwy owoców i warstwy cukru, aż powstał swoisty przekładaniec. Teraz trzeba odstawić go na kilka dni. Z chłodnicy do podstawionej szklanki kapią powolutku oszałamiająco pachnące kropelki aromatycznej gorzałki.

– A więc na tym polega sekret – mruczy Katarzyna.

– Po ściągnięciu soku cukrem zalewasz pigwy śliwowicą?

– Tak. Smak jest nie do podrobienia i bardzo trudno go zidentyfikować.

Robota w kuchni dobiega końca. Teraz wystarczy siedzieć przy bulgoczącej kojąco aparaturze i obserwować, jak szklanka wypełnia się powolutku śliwkowym bimbrem. Można i pogadać.

– Nieznany czynnik wirusowy wywołujący wampiryzm? – zdumiała się Katarzyna. – Ciekawe.

– Chyba niemożliwe. Przecież to by było zaraźliwe – mruknęła księżniczka Monika. – A tymczasem…

– Może jest, ale żeby się zarazić, potrzebne są jakieś predyspozycje, na przykład brak określonych przeciwciał lub defekt systemu immunologicznego. – Informatyczka poskrobała się po nosie.

Stanisława pokręciła w zdumieniu głową. Biologia nie jest jej mocną stroną. Wprawdzie czytała trochę, ale jakoś nigdy nie zapałała chęcią głębszego wgryzienia się w te problemy. Wszelkie bakcyle mają dla niej wymiar konkretny i przyziemny. Pamięta cztery epidemie dżumy i kilka innych zaraz. Teraz wystarczy, że przymknie oczy, by poczuć woń gorącego octu, używanego niegdyś do odkażania powietrza…

– Co będzie, jeśli się zarazimy?

– Alchemik twierdzi, że nic. Wirus doklei się do waszych komórek, a efekty będą widoczne dla następnego pokolenia…

– W następnym pokoleniu – odruchowo poprawiła Katarzyna. – Czyli nawet jeśli, to my będziemy normalne, tylko w stosownym czasie urodzimy śliczne, małe wampirzątka.

– Jakie to pocieszające – mruknęła alchemiczka. – Ano nic, nie ma się co martwić na zapas.

Długą zapałką kominkową podpaliła szczapki pod samowarem. Dym po chwili zniknął, a woń płonącego węgla drzewnego zmieszała się z zapachem krojonej szynki.