Godzinę później zakończył pracę. Obejrzał swoje dzieło i skrzywił się w duchu.
– Brak mi trochę talentu rzeźbiarskiego – mruknął – ale na nasze potrzeby powinno wystarczyć.
– Hmm. Zakładając, że uda się ożywić to coś. – Laszlo, widząc wprawę starego łowcy, pozbył się części wątpliwości. – Skąd będziemy wiedzieli, gdzie go posłać?
– Nie musimy. – Stary uśmiechnął się krzywo. – Sam znajdzie cel.
– A jak się dowiemy, że wykonał zadanie?
– No cóż, każemy, żeby urwał jej głowę i przyniósł do nas na kwaterę.
Młody Węgier nie miał już więcej pytań.
Siedziały właśnie przy kolacji. Stanisława chwilę wcześniej spokojnie przechyliła słój nad garnkiem. Słodki sok pigwowy popłynął szeroką strugą. Potrząsnęła lekko poszatkowanymi owocami, by wydusić jeszcze kilka kropli i sięgnęła po flaszki ze śliwowicą. Cztery litry aromatycznej horyłki. Jeszcze kilka dni i będzie można ją zlać, a potem wymieszać z odzyskanym wcześniej sokiem…
– Nie mam pojęcia, skąd bierze się rtęć – powiedziała agentka. – Ale to może być trudne do ustalenia. Rynek rtęci nie istnieje. W Polsce praktycznie się jej nie wydobywa. Eksport jest ściśle reglamentowany z uwagi na toksyczność substancji. Bractwo musi mieć własną, nielegalną kopalnię lub zaopatrywać się na czarnym rynku. Czy istnieje w Polsce czarny rynek tego metalu? Trudno ocenić, brak danych…
Nagle coś walnęło w drzwi. Stanisława uniosła leniwe spojrzenie znad talerza. W pierwszej chwili pomyślała, że kopnął w nie dzieciak od sąsiadów, ale w tej sekundzie nastąpiło drugie uderzenie. Pośrodku skrzydła pojawiło się pęknięcie.
Zaraz po tym, jak kupiła mieszkanie, wymieniła drzwi. Poprzedni właściciel z niewiadomych przyczyn zadowalał się jakąś tandetą z płyty paździerzowej, obitej blachą aluminiową. A ona wstawiła sobie solidne, antywłamaniowe. Drewno, w środku dwie warstwy stali, wypełnienie z waty mineralnej, w której dodatkowo spoczywały pręty zbrojeniowe. Do tego dwa patentowe zamki i blokady z tytanu. Trzecie uderzenie. Drzwi przełamały się na pół.
Pierwsza myśl Stanisławy była zgoła idiotyczna: sprzedawca dał na nie dwadzieścia pięć lat gwarancji, będzie musiał wstawić nowe… Wyłamane skrzydło padło w tył, a w otworze pojawił się intruz.
– Cholera – wyrwało się z ust Katarzyny.
Miał dwa metry wzrostu, był potwornie szeroki w barach. Morda głupia, tępa, z kwadratową szczęką. Włosy, szare i skołtunione, opadały mu na ślepia. Musiał już wcześniej rozrabiać, bowiem na jego czole widniała blizna w kształcie litery Y. Jedną rękę miał poharataną i do Stanisławy dotarło wreszcie, że ten koleś wyważył antywłamaniowe drzwi gołymi rękami. Runęła do sąsiedniego pokoju po nagana. Katarzyna była szybsza. Wyciągnęła z torebki czeczeński rewolwer ze stali narzędziowej i wycelowała w napastnika.
– Centralne Biuro Śledcze! Jesteś aresztowany!
Kafar ruszył naprzód. Utykał silnie na jedną nogę.
– Stój, bo strzelam. Strzał ostrzegawczy! – Rąbnęła w sufit.
Kolejną kulą trafiła go w udo. Z niewiadomych przyczyn gliniarze psioczą na przepisy, które nakazują najpierw ostrzec, potem strzelać w górę, a dopiero potem do zatrzymanego. Przecież wszystkie te trzy czynności można wykonać w ciągu maksimum dwóch sekund…
Pocisk trafił w cel, zostawiając na spodniach niewielkie wgniecenie… i to był jedyny, dostrzegamy efekt. Kafar nawet nie zwolnił. Przeciwnie, odbił się do skoku. Katarzyna zrobiła unik, pakując w niego kolejne dziesięć kul. Dwa niewypały, jedną chybiła, ale siedem utkwiło w celu. Trzy razy trafiła go w głowę. Trzy czarne dziurki na twarzy. Powinien już nie żyć. Odwrócił się w jej stronę. Nieludzkie oczy, całkowicie nieruchome, jak namalowane. Gęba nie wyrażała nic. Frankenstein? Robot? Terminator? Co za diabeł… Zaparta plecami w ścianę poderwała nogi i złączonymi stopami kopnęła go w mostek. To było piękne uderzenie. Normalny człowiek w tej chwili z połamaną połową żeber robiłby salto do tyłu. A tymczasem… Poczuła, jakby uderzyła w mur. Ile drań waży, tonę? Ale zdołała odepchnąć go na środek pokoju.
Powietrze rozdarł upiorny huk. To Stasia wróciła z naganem. Ech, carska Rosja. Ci to umieli robić proch. Naboje miały po dziewięćdziesiąt lat, a odpaliły wszystkie. Koleś po każdym strzale zataczał się w tył, ale nie padał. Koniec amunicji. Alchemiczka obojętnie odrzuciła rewolwer na kanapę i płynnym ruchem wydobyła szablę z pochwy.
Monika tymczasem zaszła wroga od tyłu. Gwizdnęła w duchu, widząc w jego plecach dziury wylotowe. Ale nie zawahała się ani chwili. Przy drzwiach stała metalowa rura, noga od stolika komputerowego. Osiemdziesiąt dwa centymetry długości, grubościenna, solidna stal. Na końcu malownicze uchwyty do śrub, w sam raz stworzone do łamania kości czerepu. I co najmniej pięć kilo wagi.
To było wspaniałe uderzenie. Trafiła w potylicę, wyrwała połowę czaszki, zgruchotała kark, rozorała plecy, miażdżąc kręgosłup aż do kości krzyżowej. Przy okazji zahaczyła jakoś o jedną łopatkę, wydzierając w tym miejscu dziurę. Na koniec wykonała pchnięcie, celując w okolicę serca. Rura wyszła przodem. Uderzyła tak, aby zabić od razu.
Każda istota rozumna posiada centralny ośrodek nerwowy. Każda ma serce pompujące krew, każda wyposażona jest w inne wrażliwe narządy wewnętrzne. Nawet potwór doktora Frankensteina coś tam miał w środku. Roboty posiadają serwomechanizmy, jednostkę centralną, źródła zasilania. Idea ich działania jest zbliżona i metody walki takoż. Zombie bez kręgosłupa i kawałka głowy daleko nie zajdzie. Ba, nawet ożywiona jakimś cudem mumia po takim urazie grzecznie wróciłaby do sarkofagu. A tu guzik. Nawet się nie przewrócił.
Stasia też nie próżnowała. Zatopiła ostrze batorówki w wątrobie wroga. Stał nieruchomo, jakby oszołomiony. Wyszarpnęła szablę i uderzyła nisko, celując między nogi. Gdzieś tam powinna być tętnica udowa oraz pewne narządy, nader wrażliwe na obcinanie. Cięcie eunusze – bo tak się to nazywa – alchemiczka ma opanowane do perfekcji. Nie raz je stosowała…
Monika wyrwała rurę i uniosła ją do kolejnego ciosu. Katarzyna uporała się z nabojami, zatrzasnęła bębenek i poderwała broń do strzału. Wróg przez ułamek sekundy wahał się, wyraźnie niepewny, czy stawić im czoła. Otaczały go jak rozwścieczone kotki osaczające kundla, który nieopatrznie zapuścił się do piwnicy.
Parkiet zatrzeszczał pod jego stopami. Obcy runął w stronę okna. Monika zadała cios rurą, był już jednak za daleko. Trafiła go w piętę, miażdżąc ją, i ciężko opadła na kolana. Stasia machnęła szablą, gdy przebiegał obok. To było znakomite poziome cięcie, normalnego człowieka rozpłatałoby na pół…
A on odbił się i runął w okno. Wyłamał szyby i ramy. Spowolniło go to tylko na chwilę, ale ten moment wystarczył. Informatyczka pociągnęła za spust dwanaście razy. Znowu siedem trafień, trzy niewypały. Dwa ostatnie pociski poleciały w niebo.
Wróg spadł w dół, na ulicę. Huknęły pękające płyty chodnikowe. Dziewczyny rzuciły się do okna. Zagadkowy napastnik chwiejnie wstał na nogi i pobiegł w mrok…
Spojrzały po sobie zaskoczone.
– Co to było? – jęknęła Katarzyna.
Stanisława pochyliła się nad podłogą. Już wcześniej zauważyła, że ta istota nie krwawiła. Nigdzie nie było też śladu tkanki, choć zostawił w pokoju połowę łba… Sen? Nie, coś jednak po nim zostało…
– Jak wyglądały rany od tyłu? – zapytała Monikę.
Księżniczka zawahała się na chwilę.
– Ani krwi, ani nic – powiedziała wreszcie. – Tylko niebieskawe… – Strzeliła palcami, nie mogąc przypomnieć sobie odpowiedniego słowa.