– Tak. Strażnik. Depozytariusz.
– A może już dawno wywiózł bibliotekę w walizkach po kilka książek naraz? Do Ameryki lub Izraela. Albo na Kazimierz.
Alchemik trzasnął dłonią w stół.
– Jestem pełen podziwu – stwierdził ze smutkiem. – Masz główkę nie od parady…
– Takie wykształcenie – odparła, mrużąc oko. – Uczono nas przede wszystkim szukać dziur w całym i wynajdywać każdą lukę w logicznym, zdawałoby się, wywodzie…
– Wyślę maile do Izraela – powiedział spokojnie. – Poproszę, by skontaktowali mnie z jakimś miejscowym fachowcem. Biblioteka biblioteką, jeśli jej odnalezienie jest zbyt trudne albo niemożliwe, obejdziemy ten problem bokiem.
– Napiszesz do nich, co się stało?
– Nie. Jeśli to oni przysłali golema, to lepiej nie odkrywać naszych kart.
Zegar melodyjnie wybił drugą w nocy.
– Pora na nas – powiedziała Stanisława, spoglądając z niechęcią na smagane deszczem szyby.
– Na podwórzu stoi niebieski fiat. – Podał jej kluczyki. – W wolnej chwili odstawcie mi go z powrotem.
Laszlo i Arminius w zadumie patrzyli na gliniane ciało wstrząsane drgawkami. Golem, straszliwie poharatany, leżał na ceglanej podłodze. Co chwila otwierał oczy i próbował się podnieść, jednak zaraz opadał bezsilnie.
– Dziwne – cmoknął starszy łowca. – Powinien się zregenerować, ale jakoś mu nie idzie. I zadania chyba nie wykonał…
– Co robimy?
– Męczy się, trzeba dobić… Właściwie nawet nie dobić, przecież to nie żyje…
Pochylił się nad ciałem z nożykiem w dłoni i jednym pociągnięciem usunął literę alef z przedramienia stwora. Na twarzy istoty odmalowało się coś na kształt wdzięczności, po czym golem sapnął i rozsypał się w kopczyk błękitnych okruchów.
– Nie sądziłem, że cwaniara jest taka silna… Wrócił zmaltretowany, jakby zderzył się z lokomotywą.
– Skoro jego tak załatwiła, to czy my mamy choćby minimalne szansę przeżycia? – Młody poskrobał się po głowie.
Po raz pierwszy w życiu poczuł, że polowanie na wampiry niekoniecznie musi być dobrym sposobem na życie.
– Najwyżej zginiemy…
– Z golemem tak czy siak koniec – mruknął Laszlo. – Co dalej? Budujemy kolejnego?
– Nie wiem. Nie poradził sobie przecież. Raczej wykombinujemy coś innego. Wiesz, czym jest wyrzutnia kurczaków? – zapytał Arminius.
– Nie. Nigdy się z czymś takim nie zetknąłem. – Pokręcił głową Węgier. – Ale sama nazwa brzmi idiotycznie.
– To urządzenie testujące szyby samolotowe w USA. Wkłada się do odpowiedniej komory martwego kurczaka i wystrzeliwuje przez specjalną dyszę z szybkością dwu machów.
– Symuluje zderzenie się samolotu z ptakiem?
– Dokładnie tak. A nam posłuży do wystrzelenia kołka. Po kolejnych fuszerkach Monika będzie bardzo ostrożna, niewielkie mamy szansę dopaść ją na otwartej przestrzeni.
– Innymi słowy, upolujemy ją, gdy na przykład będzie jechała samochodem?
– Tak. Przyładujemy z wyrzutni i przykołkujemy ją elegancko.
– Hmmm. Kołek jest twardszy od kurczaka, ale czy to aby najlepszy pomysł? Nawet, jeśli z taką szybkością uderzy, to może nie przebić kamizelki kuloodpornej…
– Masz jakiś pomysł?
– Okuć koniec kołka srebrem. Albo zastosować srebrny kołek.
– Nie mamy tyle kruszcu. Ale wiesz co? Wpadłem na pewien pomysł. Zamrozimy kołek ciekłym azotem. Będzie miał wtedy twardość stali. Dodatkowo naostrzymy go ślicznie na szlifierce… I powinno się udać.
– Hmmm. Wyrzutnia. Jak ją zbudować?
– To bardzo proste. Będziemy potrzebowali butli z gazem. Może być dowolny, na przykład dwutlenek węgla. Tylko potrzebny jest szeroki zawór, tak ze dwa całe średnicy. Damy dziesięć metrów rurki dwucalowej, potem reduktorek, dziesięć metrów półtoracalowej, dziesięć metrów jednocalowej, dziesięć metrów półcalowej, jeszcze dziesięć metrów ćwierćcalowej. Ciśnienie u wylotu powinno wynieść kilkadziesiąt atmosfer.
– I będziemy celowali z armaty długości pięćdziesięciu metrów!?
– Ależ nie. Rurki zwiniemy. Powielacz ciśnienia może być wielkości sporej beczki.
– Pierońska robota. Umiesz giąć rury?
– Szczerze powiedziawszy, liczyłem na ciebie.
– O, cholera…
Sobota. Można by sobie pospać. A figę. Telefon od Mistrza poderwał je na nogi o ósmej rano.
– Dostałem wiadomość z Izraela – powiedział spokojnie. – Pozwolono nam skorzystać z biblioteki Storma.
– Jak to? – zdumiała się Katarzyna. – Tak po prostu?
– Powiedzmy, że są mi winni pewną przysługę. – Przez telefon mogła się tylko domyślać jego uśmiechu. – Spotkajmy się za godzinę przed klasztorem Dominikanów.
Antykwariat od strony Placu Dominikańskiego miał tylko jedną, niewielką witrynę. Łatwo było go przegapić. Na wystawie leżał ciekawy zbiór książek, jednak najstarsze z nich wydrukowano w XIX wieku.
– Adres się zgadza – mruknął Alchemik, patrząc na wydobyty z kieszeni świstek.
– Właśnie otwarli. – Monika wskazała dłonią wywieszkę na starych, żelaznych drzwiach.
Pokonali kilka schodków i weszli do ciemnego wnętrza. Nieduże salki ciągnęły się amfiladą gdzieś w głąb. Aż po belkowany sufit sięgały stare, drewniane regały, uginające się pod ciężarem zakurzonych książek. Powietrze przesycone było zapachem wosku i starego papieru, nieuchwytną wonią historii…
Przy świetle jednej stuwatowej żarówki krzątał się staruszek. Na oko sądząc, miał co najmniej dziewięćdziesiąt lat. Utykał silnie na jedną nogę. Słysząc ich, odwrócił się z uprzejmym uśmiechem. Na jego śniadym czole nieco jaśniejszą linią odznaczała się blizna w kształcie dwu krzyżujących się kresek.
Czarne oczy zlustrowały ich jednym szybkim spojrzeniem, rzuconym spod krzaczastych brwi. Na wydatnym, semickim nosie trzymały się binokle, wyprodukowane grubo przed drugą wojną światową. Był niski, ale chudy, przez co wydawał się wyższy niż w rzeczywistości.
– Czym mogę służyć? – Akcent w jego głosie był ledwo wyczuwalny.
– Przybywamy jako głupcy, zanurzeni w ciemności, szukając pochodni prawdy – Alchemik wygłosił w jidysz stare powitanie kabalistów.
Na twarzy starca nie drgnął żaden mięsień.
– Nie ujrzycie światła, nim przekroczycie siódme wrota – powiedział, a potem poskrobał się po ciemieniu. – A może siódmych wrót? Nie pamiętam, czy to prawidłowy odzew – westchnął. – Ostatni raz słyszałem te słowa… No, będzie z pół wieku temu. Dostałem maila, że przyjdziecie i żeby wam pomóc. – Wskazał gestem ekran komputera.
– Jestem Michał Sędziwój z Sanoka – przedstawił się Mistrz. – A to moje uczennice: Katarzyna i Stanisława Kruszewskie oraz jej wysokość księżniczka Monika Stiepankovic.
– Izaak Apfelbaum – starzec przedstawił się z godnością.
Z kurtuazją pocałował wszystkie trzy w rękę. Trzymając dłoń Moniki, zamyślił się na moment.
– Wasza wysokość jest wampirem? – bardziej stwierdził niż zapytał, przekrzywiając zabawnie głowę.
Nie było po nim widać strachu.
– Owszem – odparła. – Jak pan się domyślił?
– My, Żydzi, żyjemy na tej planecie bardzo długo. I wiemy, że ludzie nie są tu sami… Chodźcie, mam na zapleczu mały, podręczny księgozbiór – rzekł z błyskiem w oku. – Tam sobie usiądziemy i spokojnie pogadamy, a jeśli temat was zainteresuje, to literatura fachowa będzie pod ręką.