Stukot podkutych butów w korytarzu. Wartownik w obcym mundurze. Wymieniono straż więzienną, ci strażnicy przybyli z Wiednia. No cóż, zasada jest prosta. Każdy okupant, który dotknie stopą polskiej ziemi, powinien pozostać w niej na zawsze. I oto jeden z nich otworzył drzwi i wysunął do przodu dłoń z kagankiem. Alchemik sprężył się. Jeszcze pół kroku…
– Mistrzu, nie zabijaj – słowa wypowiedziane cicho i po polsku. – To ja.
Jan. Ulubiony uczeń, najwierniejszy sługa, rękodajny, który kilka razy stawał z szablą u boku swego nauczyciela…
– Po czyjej jesteś stronie? – syknął Alchemik.
– Minęło wiele lat, ale moje przysięgi nadal mnie wiążą – odpowiedział poważnie. – Z uwagi na czasy przeszłe i honor w teraźniejszości.
– Potrzebuję noża.
– Wiem, z tej celi jest ukryte przejście. Nie możesz, Mistrzu, z niego skorzystać.
Wszedł do środka i teraz stał przed nim w mundurze, postawny, wysoki. A jednak kiedyś, dawno temu, gdy jeszcze nosił kontusz, wyglądał godniej.
– Dlaczego nie!?
– Jeśli znikniesz z zamkniętej celi, przeszukają ją. Znajdą przejście i system korytarzy. System, który nie raz jeszcze może być potrzebny, mnie, tobie i innym mieszkańcom miasta…
– Masz rację. Co zatem proponujesz?
Uczeń podał mu nabity, dwustrzałowy pistolet i ciężki, dobrze naostrzony pałasz.
– Ucieszmy nasze oczy widokiem krwi wroga. Razem, jak za dawnych dobrych czasów…
Poszli i ucieszyli.
Od tamtej pory Alchemik dziwnie nie lubi tego budynku. Ale cóż… Nie zawsze w życiu robi się to, na co ma się ochotę.
A zatem do dzieła. Wypakował zakupy z plecaka. Kalosze, liny, solidny łom, cztery silne reflektory, kaski, lampy czołowe…
– Będziemy musieli przejść około kilometra pod ziemią – powiedział. – Zapewne będzie tam mokro i możemy natknąć się na szczury.
– Mistrzu, minęło czterysta lat – zauważyła Stanisława. – Te korytarze mogły się zawalić…
– To wariant optymistyczny – stwierdziła Katarzyna. – Mogą runąć nam na głowę…
– Nie wiem, czy te przejścia są jeszcze drożne – szepnął w zadumie. – Minęło sporo czasu. Stropy powinny wytrzymać, dawaliśmy bardzo dobry materiał… Bardziej martwi mnie, czy czegoś nie odkryli podczas przebudowy i czy nie zalała ich woda.
Ubrał się. Szeroki obszerny płaszcz, a przy pasie szabla w pochwie.
– Po co to? – zdumiała się Monika.
– Lochy powinny być puste, ale kto wie – mruknął zagadkowo. – Ktoś tam może siedzieć w ciemnościach…
Zapakowali się do fiacika i ruszyli. Dochodziła dziewiętnasta. Gdy zaparkowali samochód przed kościołem i klasztorem Kapucynów na Loretańskiej, lał deszcz. Zanurkowali do przedsionka prowadzącego do części klasztornej. Alchemik zadzwonił.
Drewniana klapa uniosła się cicho. Furtian spojrzał na nich zaskoczony.
– Czym możemy służyć? – zapytał.
– Gdy nadejdzie groźba śmierci, przejście otwarte będzie… – Mistrz podał hasło.
– …aby słabym na duchu ratunek ciała zapewnić – zaskoczony zakonnik wykrztusił odzew. – Skąd znacie tę tajemnicę?
Mistrz tylko uśmiechnął się w odpowiedzi.
– Czy loch jest bezpieczny? – zapytał.
– Nie mam pojęcia, płyta nie była poruszona od jakichś dwustu lat – szepnął.
– Naszedł czas – wyjaśnił Alchemik. – Chciałbym też, zgodnie ze zwyczajem, złożyć niewielką ofiarę na potrzeby waszego zgromadzenia – podał mu sztabkę złota.
– Przepraszam, ale muszę skonsultować z przełożonymi… – Brat odzyskał trochę pewności siebie. – Co powiedzieć, jeśli zapytają, kto chce…
– Proszę powiedzieć, że Stary Przyjaciel powrócił.
Stary Przyjaciel, tak nazywają go od wieków. Pozostaje mieć nadzieję, że pamiętają, o kogo chodzi… Klapa zatrzasnęła się. Minęło nie więcej niż dziesięć minut i otworzyły się drzwi obok.
– Otrzymaliście zgodę – rzekł zakonnik krótko.
Wrócili na dziedziniec kościoła. W ścianę wpuszczono kamienną płytę z zatartym nieco przez czas wizerunkiem świętego Antoniego Padewskiego.
– Przeor powiedział, że jeśli faktycznie jest pan tym, za kogo się podaje, będzie pan umiał otworzyć przejście bez użycia narzędzi. Jeśli oczywiście ono tu jest. – Mnich klepnął brzeg reliefu. – Wmurowane na stałe…
Mistrz Michał tylko uśmiechnął się w odpowiedzi. Sam projektował te zabezpieczenia.
Dziedziniec pokrywały kamienne płyty. Wybrał jedną, na oko sądząc identyczną jak pozostałe. Ukląkł i zaczął się modlić. Zakonnik spojrzał na niego z niedowierzaniem. Alchemik przeżegnał się, ale pozostał na kolanach.
– Czyżbyście nie doceniali potęgi modlitwy? – Z naganą zmarszczył brwi.
– Samą modlitwą nie usunie pan…
W tym momencie płyta drgnęła i powoli się odchyliła, odsłaniając przejście.
– Wiara góry przenosi, choć w tym akurat przypadku równie istotny jest nacisk na odpowiednie miejsca płyty, trwający odpowiednio długo, by zwolnić blokady przeciwwag… – wyjaśnił osłupiałemu mnichowi.
– Czy możemy wam jeszcze jakoś pomóc?
– Jeśli nie damy znaku życia przez 24 godziny, zorganizujcie wyprawę ratunkową.
Ruszyli, zapalając reflektory. Loch był wąski i opadał stromo w dół.
– Ciekawi mnie, dokąd prowadzi to przejście? – mruknęła Katarzyna, rozglądając się wokoło.
– Do miasta. Widzisz, gdy budowano ten klasztor w XVII wieku, obawiano się, że może wybuchnąć kolejna wojna. Dlatego też zadbano o drogę ewakuacji na wypadek, gdyby doszło do oblężenia Krakowa – powiedział Michał. – Loch prowadzi do przejścia łączącego baszty w wewnętrznym pierścieniu murów obronnych.
– Ale przecież murów już nie ma – zauważyła księżniczka.
– Nie ma, ale widziałem, jak je rozbierali. Partanina totalna, rozwalili to, co wystawało nad ziemię, reszta prawdopodobnie ocalała…
Oświetlił z niepokojem sufit, ale cegły trzymały się mocno.
– Przecież te domy nad nami mają fundamenty i piwnice… – jęknęła.
– Loch schodził bardzo nisko – wyjaśnił. – Musiał przejść pod fosami. Piwnice i fundamenty nie sięgnęły aż tak głęboko.
Schody w dół skończyły się i agentka pomyślała, że Mistrz ma rację. Byli minimum dziesięć metrów pod ziemią. Na dnie lochu stała woda.
– No cóż – westchnęła. – Zamoczymy nogi.
– Zamoczymy – przyznał.
Ruszyli przed siebie. Na dnie leżało trochę mułu. Alchemik szedł pierwszy, oświetlając ściany. Po kilkunastu minutach dotarli do nieco suchszego miejsca.
– Nad nami ulica Podwale – ocenił wreszcie. – Solidna robota murarska, pomyślcie, ile tysięcy ton przewaliło się od tamtego czasu górą…
Stanisława wzdrygnęła się. Miała już lekką klaustrofobię. Katarzyna, choć całe miesiące spędziła w betonowych bunkrach pod siedzibą CBŚ, też nie czuła się tu najlepiej. Tylko Monika szła spokojnie, nawet obojętnie. Kolejne strome ceglane schody.
– Jesteśmy pod dawnymi fosami – wyjaśnił Alchemik. – Były bardzo głębokie.
Zeszli na sam dół. Woda sięgała do połowy uda, ale mistrz przewidział i to. W jego plecaku znalazły się rybackie buciory, takie aż po pachy. Oddychało się tu trudniej, powietrze przesycone było zapachem szlamu. I wreszcie schody pod górę. U ich szczytu znajdowały się stare jak świat żelazne drzwi. Od tej strony wyposażono je w dwa potężne rygle.
– Zardzewiało na amen – oceniła Stanisława. – Może wlać odrdzewiacza i odczekać ze trzy dni? – podsunęła Katarzyna.
Alchemik kopnął nogą i płat blachy na dole rozdarł się jak namoczona tektura. Przeczołgali się do niewielkiej salki. Sufit, sklepiony z dobrze dopasowanych kamieni, wyglądał solidnie. Kiedyś stała tu zapewne drabina, obecnie na ziemi leżały tylko smutne jej resztki. Otwór w suficie blokował zaklinowany kawał gruzu.