Wzdrygnęła się, ale pozwoliła się poprowadzić. Proces uchylenia wrót dobiegł końca. Kapłan leżał i patrzył zupełnie przytomnie. Najwyraźniej zainteresowała go żarówka oświetlająca gablotę.
– Widzi nas? – Katarzyna na wszelki wypadek położyła dłoń na kolbie rewolweru.
– Tak. Jesteśmy dla niego jak półprzejrzyste duchy. Nakładają mu się dwie rzeczywistości. Widzi zarysy przedmiotów z naszego czasu i może od biedy ich dotknąć, a pod palcami poczuje fakturę… No i, oczywiście, słyszy. Pytaj. „Księga Tota”, druga droga.
Księżniczka z obawą pochyliła się nad sarkofagiem. Uśmiechnęła się do kapłana słodko, ale jego twarz pozostała ponura. Zadała pytanie po koptyjsku, długi i melodyjny trel…
Kapłan odwarknął w odpowiedzi dłuższą tyradę. Jego głos brzmiał głucho, jakby z oddali. Poczuli dzielącą ich otchłań czasu.
– Mistrzu, nie rozumiem tego, co mówi.
– Jak to?!
– Koptyjski, który znam, dość drastycznie różni się od staroegipskiego… Od jego czasów upłynęło półtora tysiąca lat. Niektóre słowa są podobne, ale czy znaczą to samo…
– Spróbuj.
Wygłosiła kolejne zapytanie, starannie akcentując poszczególne słowa. Kapłan spojrzał na nią ze złością. Odwarknął coś w odpowiedzi.
– Co mówi?
– Chyba zrozumiał, ale z jego odpowiedzi wyłapałam tylko słowa „święte” i „tajemnice”.
– Chyba po prostu wie, ale nie chce odpowiedzieć – zauważyła Stanisława, która ostrożnie stanęła w drzwiach. – I nie należy się dziwić. To były ich najpilniej strzeżone sekrety… Może trzeba było przebrać się za egipskich bogów?
– Tego nie przewidziałem. – Alchemik zwichrzył sobie włosy na głowie. – No trudno, spróbuj go przekonać.
W tym momencie coś zawyło rozdzierająco.
– Psiamać, alarm!
– Uciekajmy! – krzyknęła Stanisława z korytarza.
Puścili się biegiem przez salę ekspozycyjną i po schodach. Na parterze prawie wpadli na strażnika, który z gaśnicą biegł na ratunek zabytkom.
Na szczęście, zaaferowany, pognał dalej. Zeskoczyli do sali i wleźli do dziury, zakrywając ją pospiesznie płytą.
– Więcej szczęścia niż rozumu – mruknął Alchemik. – Zmywamy się.
Ochroniarz wpadł do sali. Widząc kłęby dymu, uruchomił gaśnicę. Opary rozwiały się. Przesunął wzrokiem po pomieszczeniu, szukając źródeł ognia, i w tym momencie spostrzegł mumię kapłana. Egipcjanin przekrzywił głowę i spoglądał zaciekawiony. Strażnik zamarł na chwilę w bezruchu. A więc stało się, obudził się sukinsyn. Sięgnął do pasa i zaklął wściekle. Musiał zostawić broń w służbówce… Akurat dziś. Akurat, gdy jest potrzebna. Poczuł narastającą panikę, ale wyszkolenie przezwyciężyło naturalny odruch ucieczki.
– A ty dokąd? Wracaj do sarkofagu, ścierwo!
W gaśnicy nie było już piany, ale solidna metalowa obudowa swoje ważyła. Wykonał zamach, by przyładować kapłanowi w łeb. Tak tylko ostrzegawczo, żeby nie zabić na miejscu…
– Witamy w dwudziestym pierwszym wieku – wycedził.
Meref-Neczer-Tot nie rozumiał wprawdzie po polsku, ale widząc rozwścieczonego dwumetrowego mężczyznę, spasował.
– Dobra, dobra – wymamrotał w swoim języku, układając się w trumnie.
Sięgnął po wieko i nakrył nim niczym ochronną tarczą. A potem czar wygasł. Dłoń trzymająca drewno wyschła i skurczyła się momentalnie. Ochroniarz rozejrzał się po podłodze, szukając źródeł ognia. Spokój. Raz jeszcze spojrzał na sarkofag. I nagle dotarło do niego, czego był przed chwilą świadkiem. Alarm wył nadal, a on osunął się, nieprzytomny, na podłogę.
Szli lochem.
– Dlaczego włączył się alarm? – zapytał Alchemik. – Coś potrąciłem, czy może kapłan się poruszył?
Agentka zamyśliła się głęboko.
– Sądzę raczej, że to był czujnik przeciwpożarowy. Gdy zacząłeś palić kadzidło, zadziałał. Strażnik biegł z gaśnicą w ręce.
Rozgałęzienie. W prawo i w lewo tunel łączący podziemia baszt. Stąd przyszli. Michał, idący przodem, nieoczekiwanie zamarł. W błocie odbite były ich ślady. I nie tylko ich. Coś tędy przeszło może parę minut temu. Miało łapska o trzech pazurach, przypominające ślady nóg kaczki, tylko że wielkości dużego talerza.
– Do kata – zaklął.
– Co to, u diabła, jest? – Agentka ze zdumieniem wpatrywała się w trop.
Odruchowo wyciągnęła pistolet z kabury.
– Zawracamy, szybko – rozkazał.
Dziewczyny spostrzegły, że jego twarz stała się blada jak kreda. Nigdy dotąd nie widziały go w takim stanie i przestraszyły się nie na żarty. Zanurkowali w niski, wilgotny chodnik. Szli inną drogą, kierując się w stronę kościoła Dominikanów.
– Smok? – zapytała Stanisława.
– Przecież smoków nie ma – powiedziała Katarzyna uspokajającym tonem.
Gestem nakazał ciszę. Gdzieś z daleka rozległo się człapanie. Coś szło w ich stronę. Po odgłosie można było sobie wyobrazić duże zwierzę, poruszające się szybko i zwinnie. Agentka uniosła broń.
– Dziabnę go – zaproponowała.
Nagle uwierzyła? Pokręcił głową. Odwrócili się. Dwa zielone punkciki mignęły gdzieś daleko, zbudzone światłem latarek.
– To tylko kot – mruknęła Katarzyna z ulgą.
Jednak Alchemik wydobył zza pasa krócicę, a Stanisława sięgnęła po nagana. Monika położyła dłoń na rękojeści sztyletu. Uniosła język i wysunęła ssawkę. Syknęła cicho. Oczy zgasły i nic już nie było słychać.
– Albo nie był bardzo głodny, albo się przestraszył. – Mistrz spojrzał na Monikę i uśmiechnął się do swoich myśli.
– Zwierzęta przeważnie się mnie boją…
– Kot wlazł tu przez jakąś dziurę – szepnęła agentka.
– I zostawił ślady jak młody słoń. – Jej kuzynka czasem pozwalała sobie na drobne złośliwości.
Niebawem zatrzymał ich rozległy zawał. Zakręcili. Korytarz kończył się litą ścianą skalną, ale gdy Mistrz pchnął ją w odpowiednim miejscu, ze zgrzytem przekręciła się wokół swojej osi. Wielokrotnie natykali się na ceglane mury lub zawaliska, zawracali, kluczyli. Jakim cudem Alchemik nie zabłądził w labiryncie?
– Właściwie to kto wybudował te korytarze i w jakim celu? – zainteresowała się Katarzyna.
– Powstawały przez całe lata, podobnie jak piwnice kupieckie. Niektóre sam projektowałem, ale większość jest starsza. Kopali je między innymi krzyżaccy jeńcy. – Wskazał ścianę. – Popatrzcie na ten wątek muru, wozówka, główka, a następna warstwa przesunięta o połowę długości. To bardzo charakterystyczny sposób budowania, identyczne ściany znajdziecie w Malborku.
– Ale po co?
– Życie niesie różne niebezpieczeństwa. Gdyby miasto padło, tunelami dałoby się ewakuować część ludności na Wawel. Jednak w czasach Jana Kazimierza tamte przejścia zostały zniszczone… A to, co zostało, już się wali. – Oświetlił sufit.
– Jak głęboko jesteśmy? – zapytała Katarzyna.
– Płytko. Te lochy łączyły się z piwnicami kupców. Stąd takie niespodzianki. – Klepnął ścianę, która nieoczekiwanie tuż za zakrętem przegrodziła tunel.
– Zamurowali?
– Może. A może tak stoi od początku. Przeważnie końce tuneli zamurowywano, aby nikt ich nie znalazł. Tylko właściciel kamienicy wiedział, w którym miejscu należy kuć, aby otworzyć wejście…
Jeszcze jeden korytarz. Ten nieprędko runie. Solidne, kamienne sklepienie, wapno, wypłukane spomiędzy głazów, zwisało w postaci stalaktytów.
– Tu jest wyjście na podwórze – powiedział.