Zamyśliła się głęboko.
– Zawsze w życiu spadasz na cztery łapy – dodała Magda. – Bo po prostu takie jest twoje przeznaczenie.
Milczała długo. Tak długo, iż prawie straciły nadzieję na odpowiedź.
– Rzeczywiście byłam i na wozie, i pod wozem. I nie mylicie się. Lubię chodzić do szkoły, bo w przeciwieństwie do was nie boję się nauczycieli. I rzeczywiście nie przejmuję się ocenami. Są w życiu rzeczy ważniejsze niż trója ze sprawdzianu. Za kilka lat nie będziecie nawet pamiętały, jakie oceny dostaniecie z dzisiejszej klasówki. A co do strachu, wybaczcie… Trzy miesiące temu w ostatniej chwili wasi żołnierze uratowali mnie z rąk kilku gniewnych albańskich starców, którzy planowali udusić mnie łańcuchem. Chyba do końca życia nie spotkam nauczyciela, którego bym się mogła przestraszyć. Bo co on mi może zrobić? Przecież mnie nie zabije… – Nagle przypomniała sobie Siekluckiego i dreszcz przebiegł jej po plecach. – Zaś co do przeznaczenia. – Tu uśmiechnęła się szeroko. – Miałam w życiu dużo szczęścia i kilka razy udało mi się przeżyć tylko cudem… Ale spadać na cztery łapy po prostu się nauczyłam. Macie rację co do jednego.
Spojrzała na nie i uśmiechnęła się ciepło.
– Faktycznie płynie we mnie błękitna krew. Ale niech to zostanie między nami.
Kiwnęły przejęte głowami, wdzięczne za dopuszczenie do sekretu.
Wyszły ze szkoły. W powietrzu skąpo wirowały kropelki deszczu. Ochłodziło się znacznie. Stanisława zapięła szczelniej polar, Katarzyna postawiła kołnierz kożuszka.
– Przejdę się do biblioteki na orientalistyce – powiedziała alchemiczka. – Macie ochotę się ze mną przespacerować?
Katarzyna wytrzeszczyła oczy.
– Po co?
– Poczytać książki – wyjaśniła jej kuzynka z błyskiem w oku. – Jak to w bibliotece… Sprawdzę tę asyryjską księgę „Wrota pieca”, może akurat będą mieli?
– Wrócę do domu i przygotuję obiad – mruknęła informatyczka.
– Ja też wybiorę się do biblioteki. – Monika uśmiechnęła się lekko. – Może znajdę utwory Szoty Rustawelego? Nie czytałam „Witezia” od dobrych stu pięćdziesięciu lat…
Ruszyły w drogę. Katarzyna pomaszerowała w drugą stronę, nucąc pod nosem motywy z Partity c-moll Bacha.
– Jak dotąd Bractwo Drugiej Drogi nie objawiło się ponownie – powiedziała w zadumie alchemiczka.
– Może to dobrze? Znaczy, że sparzyli się w starciu z Alchemikiem, a teraz przestrzegają pilnie zasad konspiracji i nie planują konfrontacji…
– Nie da się wykluczyć… Ale jeśli do pokoju wpadnie szerszeń, wolę wiedzieć, w którym jest miejscu. Czuję, że są gdzieś w mieście.
Zatopione w rozmowie, nie zauważyły, że w ślad za nimi wolno jedzie czerwone audi na dyplomatycznych numerach archipelagu wysp Tuvalu. Laszlo prowadził ostrożnie, utrzymując spory dystans. Samopał leżał na kolanach siedzącego obok Arminiusa. Spłonka na panewce, kurek naciągnięty. Do lufy wsypali miarkę prochu, srebrna kula, przybitka… Parę razy hamował i zatrzymywał się na chwilę, ale ciągle był zbyt daleko, by zaryzykować strzał.
– Ona? – zapytał nauczyciela po raz czwarty.
– Ona – potwierdził.
– A ta druga, co z nią?
– A bo ja wiem? Nauczycielka z tej jej szkoły. Normalna chyba. Wyczuwam tylko jednego wampira. Sprawdzimy później.
Monika i Stanisława zatrzymały się przed wejściem. Węgier spokojnie spuścił szybę i ująwszy samopał, złożył się do strzału. Wokoło snuło się trochę ludzi. Bez znaczenia. Gruchnie jak z armaty, dziewczynę rozerwie na kawałki, wybuchnie panika. Nikt go nie zatrzyma, mało kto w ogóle skojarzy, skąd padł strzał. W USA musiałby się liczyć z koniecznością wymiany ognia, ale w tym kraju studentom nie wolno posiadać broni…
Odległość była, niestety, spora, ale jasna kurtka dziewczyny stanowiła dobry cel. Muszka, szczerbinka, powinien przy odrobinie szczęścia trafić ją między łopatki.
– No to ognia – mruknął stary łowca.
Spokojnym, miarowym ruchem, tak jak go dziadek nauczył, ściągnął spust. Strzeliła spłonka i zasyczał proch na panewce. Huknął strzał. I w tej samej chwili coś na ułamek sekundy zasłoniło cel. Laszlo gwałtownie wdusił pedał gazu i po chwili znikał już w perspektywie uliczki. Pierdut – tylna szyba rozprysła się w drobny mak. Brzdęk – zadzwoniły blachy bagażnika. Coś z gwizdem przemknęło tuż koło jego głowy i rozwaliło przednią szybę. Kto, u diabła, do niego strzela? Arminius klął po węgiersku i niemiecku, kryjąc się za siedzeniem. Łubudu! – coś rozerwało zagłówek, obsypując ich sieczką strzępków gąbki.
– Kto do nas wali!?
– Nie wiem – jęknął stary.
Nie miał czasu ani możliwości, by sprawdzić, Laszlo zatrzymał się w wąskiej uliczce nieopodal Kleparza. Tak podziurawionym samochodem daleko się nie zajedzie, zwinie ich pierwszy napotkany patrol drogówki. I nie będą patrzeć na proporczyk ani dyplomatyczne numery. A zatem wóz trzeba porzucić. Samopał z rozgrzaną luft leżał na gumowym dywaniku. Laszlo zawinął broń w szmatę i wsadził do ortalionowej torby. Wysiedli. Arminius przez chwilę szarpał się, usiłując, nie wiadomo po co, zatrzasnąć drzwiczki, ale młody pociągnął go za ramię.
Dwa strzały z pistoletu gazowego pod nogi, z pozdrowieniami dla piesków tropiących, i ruszyli przed siebie. Bazar, a niedaleko niego przystanek. Zajęli miejsca w tramwaju i gdy ten ze zgrzytem ruszył naprzód, zaczęli analizować sytuację.
– Co poszło nie tak? – zadumał się Laszlo.
– W ostatniej chwili między ciebie a cel wlazła Murzynka z teczką… Dobrze, że trafiłeś w aktówkę, i dobrze, że była wypchana czymś twardym, bo miałbyś kobietę na sumieniu.
– Nie zasłoniła jej celowo?
– Nie. Chyba nie. Ale dziwi mnie jedno. Padły na ziemię obie, wampirzyca i ta nauczycielka.
– Nie rozumiem?
– Proch syknął na panewce. Usłyszały to i obie jednocześnie odruchowo padły. Mogłeś tego nie zauważyć, bo w tym momencie gruchnął strzał, a cel już zasłaniała ta czarna…
– Znają ten dźwięk? Syk prochu?
– Tak mi się wydaje. Teraz pytanie skąd. Wampirzyca wiadomo – była na wojnie. I to w epoce, gdy w tamtych stronach skałkówki nie były czymś nadzwyczajnym, ale pani nauczycielka…?
– Dwie wampirzyce?
– Może… I wiesz, wydaje mi się, że to ona do nas strzelała.
– Hmm… Jesteś pewien? Gruchnęło jak z armaty, rozwaliło teczkę, nikt nie wie, co się stało, a ona ot tak, wstaje i wali w nas całą serię? Przecież szok, konsternacja…
– Musiała się błyskawicznie pozbierać… Albo też była na wojnie, albo ma nerwy jak ze stali…
Kulę rozerwało, gdy była wewnątrz torby. Któraś kolejna książka po prostu wyhamowała jej morderczy bieg. Odłamki srebra poszarpały kartki na ścinki i wyrzuciły je na zewnątrz. Strzępy papieru sypią się z nieba jak płatki śniegu. Siła uderzenia była potworna, Murzynka leży na wznak na chodniku. Wiatr rozwiewa papierki pokryte robaczkami arabskiego pisma.
Stanisława opuściła dymiący jeszcze rewolwer. Uciekł, bydlak. Na siedem strzałów miała trzy niewypały… Trzeba wykorzystać chwilę, gdy wszyscy są jeszcze zdezorientowani. Któryś ze studentów wyciągnął z kieszeni komórkę, ale osadziła go jednym spojrzeniem i pogroziła lufą. Kilkanaście osób w chwili strzałów wyjrzało przez okna. Trzeba wiać. Złapała Monikę za ramię i jednym szarpnięciem postawiła ją do pionu. Obrzuciła spojrzeniem Murzynkę. Nie doznała żadnych obrażeń, tylko aktówkę musi spisać na straty. Brak czasu, ale maniery wpojone jej w domu przeważyły. Pochyliła się i podała jej rękę, pomagając wstać.