– Bułat?
– Na tyle, na ile udało się odtworzyć tę cudowną technologię – powiedział. – Wpadłem na ten pomysł, gdy zobaczyłem twój sztylet. Nie było łatwo, nie było tanio, ale parałem się w życiu wieloma profesjami, sztuka płatnerska też nie jest mi obca. Zmajstrowałem sobie taką oto zabawkę. I mam szaloną ochotę ją wypróbować…
Księżniczka popatrzyła na niego spokojnie.
– W sumie nic gorszego od śmierci raczej nas nie spotka. – Wzruszyła ramionami.
Podwinęła nogawkę spodni i wyjęła z pochwy na łydce sztylet. Przeciągnęła klingą po przedramieniu. Na ziemię posypały się drobne włoski. Ostry jak brzytwa…
– Ja też mam ochotę pokazać im to i owo…
Wampir, przemknęło mu przez głowę. Oswojony drapieżnik… Z pozoru łagodna, ale poszczuta, rozszarpie bez litości.
Wyjął z szafy niedużą butlę i, wstrząsnąwszy, wcisnął spust. Wnętrze mieszkania zaczęła powoli wypełniać biała mgła.
– Co to takiego?
– Mój wynalazek. Odpowiednio dobrane bakterie gnilne, żrą głównie tłuszcze, a i szybko giną na świeżym powietrzu. Gdybyśmy mieli przypadkiem przeżyć, wyczyszczą ten dom z naszych odcisków palców, uszkodzą ewentualne DNA w zgubionych włosach, usuną ślady zapachowe…
– Genialne.
– Owszem, ale nie opatentuję tego.
Zrozumiała natychmiast. Jeżeli ten wynalazek wpadłby w ręce kryminalistów…
– A zatem…
– Na nas czas. – Gdyby któryś z członków Bractwa zobaczył w tym momencie jego uśmiech, prawdopodobnie wszyscy zapakowaliby się do samochodów i odjechali. Księżniczka poczuła dreszcz na plecach, ale było w nim więcej rozkoszy niż strachu.
Schody wiodące na strych skrzypiały cicho. Trzask, trzask… Ale Mistrz wiedział, że forpoczty już stoją tuż za drzwiami, szykując się do ich wyważenia. Oparł się plecami o jasne, sosnowe deski i, ująwszy oburącz szablę, pchnął potężnie pod swoją pachą.
Metrowej długości ostrze z najlepszej stali przeszło przez drewno jak przez tekturę i utknęło w czymś miękkim. Coś stuknęło o deski podłogi. Wyrwał klingę i dopiero otworzył drzwi.
Młody człowiek o ziemistej twarzy i nieruchomych oczach rzeźnika stał jeszcze na nogach. Z osłabłej ręki wypadł mu obrzyn przygotowany wyraźnie do rozwalania zamków. Chłopak, nie mogąc wykrztusić słowa, wpatrywał się w ogromną krwawą plamę na piersiach. Michałowi wystarczyło jedno spojrzenie, by ocenić, że rana jest śmiertelna. Cóż, posiadał pewne doświadczenie w rzemiośle wojennym. Pchnął konającego i podniósł z ziemi jego broń.
Zdążył złożyć się do strzału, gdy nad podestem pojawiły się dwie głowy. Pociągnął za oba spusty jednocześnie i głowy zniknęły jak zdmuchnięte. Odrzucił bezużyteczną już dwururkę.
– Ciekawe, ilu ich jest – mruknęła Monika.
– Sprawdzimy?
Jednocześnie przesadzili barierkę i zeskoczyli na podest pół piętra niżej. Spadli tak, by stanąć do siebie plecami. Stare deski z hukiem popękały. Powietrze zaśpiewało, a dwie bułatowe klingi zalśniły jak błyskawice.
Ostrza przecięły pustkę.
– Nikogo – stwierdziła z pewnym rozczarowaniem.
– Czyli nadal trzy do zera – powiedział spokojnie.
– Zobaczymy, co czeka nas niżej? – zapytała dziewczyna.
Gdzieś na dole szczęknął odbezpieczony karabin. Trzeszczące pod nogami wrogów deski…
– Niżej czeka nas śmierć. Chodźmy jej na spotkanie. Przeżyłem czterysta lat i chyba wystarczy. – Uśmiechnął się drapieżnie.
Może zginie, a może nie. Ale tak czy siak, wrogowie na długo zapamiętają ten dzień. Ci, którzy przeżyją, przez kolejne dwadzieścia lat będą budzić się z wrzaskiem w zasikanej pościeli…
– To z waści szczeniak dopiero nieopierzony. – Rozjaśniła się promiennie.
Uniosła sztylet w ostatnim pozdrowieniu. Ten rycerski gest był stary już w czasach, gdy pierwsza krucjata ruszyła w stronę Ziemi Świętej. Alchemik płynnym ruchem schował szablę do pochwy i podniósł pistolet maszynowy z tłumikiem, porzucony na podeście. Runęli biegiem na dół, na spotkanie przeznaczenia. Huk tynku łupanego serią z automatu nie był zbyt głośny. Tłumik zredukował dźwięk. Dranie dobrze się przygotowali, wiedzieli, że nadmiar hałasu ściągnie im na karki gliniarzy. Na schodach stał tylko jeden zakapturzony typek, ale prawie wystarczyło…
Zatrzymali się, ciężko dysząc, na parterze. Monika otarła czoło z krwi.
– Jesteś ranna? – zapytał z niepokojem.
– Kilka draśnięć.
Przestrzelone udo, rozharatane ramię, złamane dwa palce… Bolało ją, ale trzymała się dzielnie. Nawet jak na wampira. Prawa ręka Alchemika zwisała bezwładnie, kula strzaskała ją tuż poniżej łokcia. Na szczęście był leworęczny. Nadal mógł utrzymać w dłoni szablę.
– Wracaj na górę – powiedział. – Ratuj się.
Nie odpowiedziała, ale poznał to po jej minie. Nie odejdzie. Stanęli naprzeciw drzwi. Gdzieś z góry po schodach ciurkały strumyczki krwi.
– Cztery do zera.
– Dajmy im jakieś punkty za zranienia – zaproponowała. – Tak będzie bardziej sportowo.
Pył z połupanego kulami tynku wirował i opadał powoli, jak śmiertelny całun. Gdzieś w górze trzasnęły drzwi i ktoś zaczął okropnie wrzeszczeć.
– Do tej pory mieliśmy mnóstwo szczęścia, ale teraz to już chyba koniec – powiedział poważnie. – Możemy poczekać tu, zaraz przyjedzie policja. Albo iść naprzód.
Zamyśliła się. Wybór zaiste trudny, a konsekwencje pomyłki poważne. Śmiertelnie.
Bractwo chce ich zabić. Policja będzie chciała aresztować. W pierwszym przypadku niewesoło. W drugim przesłuchania, sprawdzanie tożsamości, wyroki, deportacje i inne tego typu przyjemności… Śmierć czy niewola, oto jest pytanie. W sumie niewola lepsza, ale oboje już przez to przechodzili. I jakoś nie mają ochoty na powtórkę…
Gdy człowiek wie, że może zginąć, najczęściej paraliżuje go strach. Ale nie zawsze. Niekiedy kop adrenaliny i endorfiny jednocześnie wyłącza instynkt samozachowawczy i w skazańcu budzi się odwaga. Odwaga ostateczna. Odwaga, której nie da się w żaden sposób zgasić. Odwaga, z którą można iść z szablą na czołgi, samotrzeć na setkę wrogów.
Popatrzył w oczy dziewczyny i dostrzegł w nich diabelskie ogniki. A może to było odbicie jego spojrzenia?
– Póki życia, póty nadziei. – Uśmiechnęła się.
Wyjął z kieszeni siedemnastowieczny modlitewnik oprawiony w skórę. Otworzył w miejscu założonym jedwabną wstążeczką: „W godzinę śmierci”…
– Mistrzu Michale! – Rozległo się z zewnątrz.
– Kto mnie woła? – odwarknął.
– Rafor, przywódca Bractwa Pierwszej Drogi.
– O, to ty jeszcze żyjesz? – zdziwił się Alchemik.
– Poddaj się. Gwarantujemy ci wolność i życie… W zamian za wyjawienie sekretu twojej tynktury.
– Widzisz? – Zwrócił się do Moniki. – Z nimi tak zawsze. Głośno się chwalą, że ich metoda jest lepsza, a jak przyjdzie co do czego, to chcieliby…
– Każdy chce długo żyć…
– Jasne, problem w tym, że nie każdy na to zasługuje… Na przykład oni… Wyobrażasz sobie, ile zła byliby w stanie uczynić przez kolejne pięćset lat? – Wzdrygnął się na samą myśl.
Odczytał modlitwę i przeżegnał się nabożnie. Ona też się przeżegnała, w drugą stronę, prawosławnym zwyczajem.
– Gotowa?
Kiwnęła głową. Nieoczekiwanie objął ją i pocałował w czoło.
– Jesteś dzielną dziewczyną.
– Znajomość z tobą, Mistrzu, była dla mnie prawdziwym zaszczytem.