Выбрать главу

Spojrzeli zaskoczeni po sobie. Ten ułamek sekundy jej wystarczył. Cztery razy ponuro huknął podwójny strzał. Najpierw ci z bronią, potem pozostali. Prościutko między oczy, tak jak uczyli ją na kursach. Jeden niewypał, ale reszta kul w celu. Monika wytrzeszczyła oczy. Nie sądziła, że jej przyjaciółka tak dobrze strzela.

Teraz ci, który leżą koło klatki. Każdy dostaje kontrolnie w skroń. Koniec amunicji. Rozgrzana lufa czeczeńskiego rewolweru pękła z cichym brzęknięciem. Agentka wcisnęła broń w dłoń kolesia, który ukradł Sędziwojowi buty. Monika dopadła ciała Alchemika.

– Nie żyje? – Katarzyna stanęła obok i dłuższą chwilę patrzyła na zwłoki.

Na twarzy Mistrza Michała malował się spokojny uśmiech, a oczy spoglądały gdzieś w niebo. Pochyliła się, by zamknąć mu powieki, gdy nieoczekiwanie źrenice drgnęły i popatrzyły na nią prawie przytomnie.

– Ojej – mruknął, aż kącika ust spłynęła mu strużka krwi. – Dama przyszła, a ja się wyleguję… Mam połamane żebra. Pomóż mi wstać.

Powoli dźwignął się z ziemi. Ciężko oparł się na szabli, niczym na lasce. Podał agentce kluczyki od samochodu.

– Przed bramą… – wyszeptał.

Księżniczka w tej dopiero chwili poczuła, jak bardzo była osłabiona upływem krwi. Przyjaciółka złapała ją i przerzuciła sobie przez ramię.

– Dziękuję – szepnęła Monika.

Katarzyna biegiem wróciła na podwórze. Mistrz szedł, opierając się o ścianę, ale widać było, że każdy krok przywraca mu siły. Obejrzał się na pokrytą ciałami ziemię i uśmiechnął pod nosem. Dawno temu zobaczył fajny film o siedmiu samurajach i zapamiętał ostatnie zdanie wypowiadane przez jednego z bohaterów. Do tej pory nie było dobrej okazji, by je wygłosić…

– Raz jeszcze udało się przeżyć – wymamrotał.

Podtrzymując Alchemika, pomogła mu dowlec się do auta.

– Nie masz czasem łyczka śliwowicy? – zagadnął. – Czuję się coś nie do końca dobrze…

Ruszyła z piskiem opon. Gdzieś daleko słychać było narastające wycie syren radiowozów.

– Odwiozę was do szpitala – zaproponowała.

– Nie – wycharczał Alchemik. – Do was. Wyliżę się sam.

– Ja też, zresztą mam uprawnienia felczerskie – dodała księżniczka.

– Z jakiej epoki? – parsknęła agentka.

– Wojna Krymska. Byłam uczennicą Florence Nightingale.

Milczeli. Mistrz wyciągnął pasek ze spodni i zrobił sobie opaskę uciskową, powstrzymując krwawienie z przestrzelonego ramienia. Pojękiwał cicho na każdym wyboju.

– Jakim cudem żyjesz? – zapytała Monika. – Kulą z kałasznikowa można przebić…

Uniósł głowę i z wysiłkiem skoncentrował się na odpowiedzi.

– Jan Szczepanik wymyślił to w 1901 roku. Tkanina kuloodporna, pierwsza skuteczna… I jednocześnie najlepsza.

– To jakaś bzdura, przecież wtedy jeszcze nie było kevlaru – zaprzeczyła Katarzyna, z piskiem opon wchodząc w zakręt.

– Ale miał jedwab…

– Jedwab nie zatrzyma kuli z karabinu.

– Szczepanikowi nie chodziło o to, by ją zatrzymać od razu. Jego tkanina miała splot przestrzenny, jak kilkanaście warstw nałożonych na siebie sieci. Pocisk lub odłamek, wpadając w oczka, zrywał nitki, ale wytracał energię. Aż wreszcie któraś kolejna siatka zatrzymywała go definitywnie. Taki pancerz uratował życie hiszpańskiemu królowi Alfonsowi XIII.

Aż zatchnęła się z wrażenia.

– I pan wytrzasnął gdzieś jego kamizelkę kuloodporną?

– Znałem ideę, zresztą byłem swojego czasu jednym ze sponsorów Szczepanika, gdy prowadził badania nad kolorową fotografią… Skopiowałem jego tkaninę, oczywiście używając włókna poliwęglowego.

Podjechała pod same drzwi. Spojrzała na plamy krwi znaczące gęsto tapicerkę wozu. Leciutko zmarszczyła brwi, ale nic nie powiedziała. Monika nie była w stanie utrzymać się na nogach. Wzięła ją więc na ręce jak dziecko i wniosła po schodach. Alchemik, mrucząc pod nosem coś na temat śliwowicy, poczłapał za nimi. Śliwowicy nie mają. Ale pigwówka już dojrzała.

Stanisława na dźwięk dzwonka otworzyła drzwi. Obrzuciła rannych jednym spojrzeniem. Przez umysł przemknęło jej kilkanaście słów w różnych językach, ale najodpowiedniejsze do sytuacji wydało jej się gruzińskie.

– Wuuuj!

* * *

Anysza Safez pospiesznie wrzuca książki do walizki. Ma dosyć. Od kiedy wyjechała z Sudanu kilka lat temu, bez przerwy spotyka wampiry. Ci biali to durnie, nie umieją wytropić i wytłuc tałatajstwa… Trudno, to już nie jej problem. Zdążyła wymienić maile z kilkoma uczelniami. Zaczepi się na odtwarzanym właśnie uniwersytecie w Kabulu.

Głupio jej trochę porzucać pracę w połowie roku, na samym początku kontraktu, ale sami sobie winni. Przecież obiecywali jej bezpieczeństwo…

* * *

Kostnica Zakładu Medycyny Sądowej rzadko bywa pełna ciał. Tym razem wypełniały ją do granic pojemności. Na wszystkich stołach spoczywały zwłoki nakryte prześcieradłami.

– Kurna mać! – skwitował sytuację nadkomisarz. – Ilu macie?

– Na razie doliczyliśmy się jedenastu trupów – zameldował technik. – Ale sprawdzamy jeszcze wszystkie zakamarki. Zabezpieczyliśmy sześć sztuk broni automatycznej. Balistyka wydobywa kule z tynku. Musieliśmy szybko zdejmować ciała, żeby się nie rypło, ale mamy szczegółowe fotografie… Technicy badają mieszkanie na poddaszu, z którego część z nich wylazła. Tu zagadka, żadnych odcisków palców… Za to śmierdzi jak w chlewie.

– To łatwo wyjaśnić. – Błysnął pomysłem praktykant. – Widocznie pociągnęli opuszki palców specjalnym lakierem albo przez cały czas nosili rękawiczki.

– Kim oni, u diabła, są!? – zapytał nadkomisarz.

Policyjny technik bezradnie popatrzył na najbliższe zwłoki. Szary płaszcz z kapturem przypominał habit…

– Z całą pewnością nie są mnichami żadnego znanego nam zgromadzenia zakonnego – odparł. – Co więcej, ich identyfikacja nie będzie łatwa, bo nie mieli przy sobie żadnych dokumentów, a odcisków placów nie znaleźliśmy w naszej kartotece. Teraz szukamy fotografii w bazach CBŚ…

Praktykant pochylił się nad jednym z ciał. Nieboszczykowi brakowało dłoni.

– Proszę zwrócić uwagę – powiedział do nadkomisarza. – Mamy tę uciętą rękę z ulicy Świętego Krzyża. Mam wrażenie, że będzie pasowała…

A potem zemdlony runął jak długi między stoły. Nadkomisarz popatrzył na niego i pokręcił głową. Minus dwadzieścia punktów za nie zaliczone zajęcia w prosektorium.

– Co z nim? – zapytał kostnicowy.

– Docućcie i szklankę wódki – zarządził. – To go postawi na nogi.

Po chwili praktykant, zielony jak ściana, stał obok.

– Nie ma powodów, by bać się trupów – powiedział uspokajająco nadkomisarz. – Bać się należy raczej żywych… Doszedłeś do siebie?

– Eeee…

– No, to uczymy się dalej. Czterej z nich mają głowy rozwalone z rewolweru na naboje takie jak do kbks-u – pokazał.

Jeszcze jedna szklanica wódki i młody zdołał utrzymać się na nogach. Trunek jednak wyraźnie mu nie służył. Trzeba będzie zapamiętać, by wykreślić tamte ujemne punkty za alkoholizm.

– Innymi słowy koleś, w którego dłoni znaleźliśmy tę zabawkę – młody potrząsnął rewolwerem w plastikowej torebce – zastrzelił trzech kumpli, a potem palnął sobie w łeb?

– Zgadza się. Ale zwróć uwagę, co ma na nogach!

Ściągnął dół prześcieradła.

– Fiuuu. Te buty…

– Szewska robota. Założę się, że pasują do śladów znalezionych w muzeum!

– A zatem podsumujmy…

– To bardzo proste – nadkomisarz zaczął wyjaśniać. – Wracamy do twojej teorii. Tu, w Krakowie istnieje organizacja, nazwijmy ją umownie lożą masońską. Organizacja na tyle silna, że postanawia wyrwać się spod kurateli swojej loży macierzystej. Z zewnątrz, nie bardzo wiadomo skąd, przybywają emisariusze ich szefa w liczbie trzech.