Kwaterę zakładają tam na strychu. Na początek dopadają Dymitra i wykonują na nim wyrok śmierci – jak to u nich, masonów, przewidziane jest za zdradę. Potem udają się lochami do muzeum, by odprawić jakiś swój rytuał. Wracając, wysadzają w powietrze lokal na podwórzu – nawiasem mówiąc, wiemy już za co.
– O!
– Ustaliłem z wojewódzkim konserwatorem zabytków, że dziura, którą wyleźli, była jeszcze kilka lat temu zabezpieczona renesansową płytą. Ktoś ją zaiwanił i zaklajstrował betonem. Eksplozja prawdopodobnie miała na celu zastraszenie gościa, aby oddał artefakt. Na ulicy Świętego Krzyża nadziali się na miejscowych masonów, którzy pałali chęcią zemsty za śmierć swojego wodza.
– Oni swoich wodzów nazywają chyba mistrzami.
– Ładnie brzmi. Świetnie. Dymitra, mistrza loży w Krakowie. W toku walki jeden traci dłoń, a kilku zostaje rannych. Mimo to nie rezygnują. Wyśledziwszy kryjówkę emisariuszy, wyruszają, żeby ich zabić. Główny przybysz, ten w butach, przeżył strzelaninę i rżnięcie nożem, ale zobaczył, że nie żyją zarówno jego towarzysze, jak i miejscowi masoni, których miał „nawrócić” i ponownie podporządkować loży macierzystej.
– Wtedy doszedł do wniosku, że zawiódł, i strzelił sobie w łeb – domyślił się praktykant.
– Widocznie uznał, że lepiej zginąć z własnej ręki niż na przykład z rapierem w brzuchu jak ten Dymitr.
– Czyli śledztwo utknęło nam w martwym punkcie?
– Wręcz przeciwnie. Sprawa została rozwiązana – oświadczył dumnie nadkomisarz. – Dzięki naszej dedukcji, twoim pomysłom i mojemu doświadczeniu, wszystkie wątki zostały wyjaśnione. A sprawcy i ofiary nie żyją… Trzeba ich tylko jeszcze zidentyfikować, oczywiście, o ile się da, ale to już robota dla komputerowych systemów identyfikacji CBŚ.
– Dobrze. Co w takim razie robimy teraz?
– Masz zaliczone praktyki w Sekcji Dochodzeniowo-Śledczej Komendy Miejskiej… A zatem u mnie to już koniec. Czas na pracę w „Wydziale Y”.
– Brzmi interesująco.
– No, ba… Z tego, co pamiętam, mają do rozpracowania sprawę staruszki zgwałconej przez kosmitów…
– O! Hmmm. A nie można od razu umorzyć z powodu niewykrycia sprawców?
– Mają problem, bo to ciotka… a, nieważne czyja. – Spostrzegł, że pracownik kostnicy nadstawia ucho. – Skieruję cię do nadkomisarza Tomaszewskiego, myślę, że on najlepiej wprowadzi cię w szczegóły sprawy. U mnie masz za praktyki dwieście pięćdziesiąt punktów. Zaokrągliłem ci nieco w górę. To bardzo ładny wynik. Powodzenia. Myślę, że będzie z ciebie dobry gliniarz.
– Dziękuję…
Młody poszedł a nadkomisarz z westchnieniem otworzył teczkę. Wyciągnął stos raportów. Praktykant spławiony, trzeba się zabrać za tę sprawę na poważnie…
Monika uchyliła powieki. Ktoś chłodnym kompresem zbierał jej pot z rozpalonego czoła. Zogniskowała wzrok. W półmroku rozpoznała warkocz. Katarzyna.
– Jak się czujesz?
– Już dużo lepiej. Co z Mistrzem?
– Ma połamane żebra. Usztywniłyśmy opatrunkiem. Trochę uszkodziło mu płuca, ale to powinno przejść w ciągu kilku dni.
– A ja?
– Kula przeszła na wylot. Oczyściłam kanał rany i zobaczymy. Dostałaś zastrzyk przeciwtężcowy. Alchemik twierdzi, że jak na wampira, to powierzchowne obrażenia…
– Niech Bóg mu wybaczy te bezlitosne słowa!
– Do wesela się zagoi.
– Wychodzisz za mąż? – Uśmiechnęła się, udając, że nie zna tego powiedzenia…
Zerknęła na budzik. Fosforyzujące wskazówki układały się w kąt prosty. Trzecia w nocy, a informatyczka czuwa przy jej łóżku.
I nagle zrozumiała. Pojęła prostą prawdę i aż się zawstydziła, że zajęło jej to tysiąc dwieście lat. Dwie gorące łzy spłynęły jej z kącików oczu i znowu zapadła w otchłań maligny. Ale ostatnim przebłyskiem woli spróbowała zapamiętać swoje odkrycie. Chciała mieć niewolnicę, by ktoś czasem czuwał nad jej snem. Po co? Przecież wystarczy znaleźć sobie przyjaciółkę…
Dopiero na czwarty dzień księżniczka usiadła na łóżku. Gorączka opadła i dziewczyna już nie czuła bólu przy każdym oddechu. Alchemik też wracał do zdrowia. Trzy palce w postrzelonej ręce znowu zaczęły się poruszać i choć nie miał w nich zbyt dużo siły, wierzył, że niebawem odzyska w nich pełnię władzy.
Obie kuzynki Kruszewskie, jako że niebezpieczeństwo minęło, wróciły do pracy. Mistrz musiał zrezygnować. Gdy tylko doszedł do siebie, zaczął żałować pozostawionych na poddaszu urządzeń i książek. Ale cóż, tak niestety bywa. Dodatkową przyczyną jego udręki była dieta, bogata w żelatynę, mająca przyspieszać gojenie i zrastanie kości.
Piątego dnia księżniczka uparła się, że pójdzie do szkoły. Obie kuzynki zaczęły prawić morały, a Stanisława nawet zagroziła, że przeciągnie ją smyczą po zadku, czym wywołała u wszystkich domowników atak wesołości… Do szkoły nie poszła, ale przynajmniej pozwoliły jej wybrać się z klasą do kina.
Od pięciu dni cel nie pojawił się ani razu pod szkołą. Jednak ciągle jest w mieście, a nauczycielka, która była z nią wtedy przed Instytutem Orientalistyki, chodzi do pracy.
– Może po prostu jest chora – zastanawiał się Laszlo.
– Wampiry nie chorują. – Arminius zmarszczył lekko brwi. – Ale czuję jej myśli. Ona chce tu wrócić…
– Hmmm… Co robimy?
– Najlepsze są stare, wypróbowane sposoby…
Szesnasta. Uczniowie poszli do domów, ale dyrektor jeszcze siedzi w swoim gabinecie. Można działać. Zaparkowali wynajętego w wypożyczalni fiata przed drzwiami. Stary łowca obciągnął na sobie garnitur. Spojrzał do lusterka i uśmiechnął się do swego odbicia. Dwuogniskowe okulary w cienkich, metalowych oprawkach nadawały mu wygląd prawdziwego intelektualisty.
Wszedł do szkoły. Cieć na jego widok zasalutował tylko kijem od miotły. Oto i gabinet. Zapukał i wszedł do środka.
– Czym możemy służyć? – Na widok czcigodnie wyglądającego starca dyrektor sam przybrał dostojną pozę.
– Jestem profesor Arminius Vamblery z uniwersytetu w Sarajewie… – Łowca zaczął po angielsku.
– Bardzo mi miło. W czym mogę pomóc?
– Dowiedziałem się, że do pańskiej szkoły uczęszcza Monika Stiepankovic. To moja ukochana prawnuczka. Sądziłem dotąd, że zginęła… – W oczach starego zaszkliły łzy.
– Mówiła, że nie ma żadnych krewnych. – Dyrektor nic nie podejrzewał. Po prostu się ucieszył.
– Widocznie przypuszczała, że podzieliłem los wszystkich mieszkańców miasteczka… Serbowie wymordowali podczas czystek etnicznych całą naszą dolinę – dodał.
– A to się dziewczynka uraduje. – Dyrektor się rozpromienił. – Zabiera ją pan z powrotem do Bośni?
– Jeszcze nie wiem. Ale chyba tak. Musimy odbudować nasz dom… I od nowa układać sobie życie. Ja wróciłem do pracy na uczelni, poradzimy sobie.
Dyrektor rzucił okiem na grafik.
– Szkoda, że nie przyszedł pan dwie godziny temu, poszła już do domu…
– A gdzie mieszka?
– Zaraz sprawdzimy…
Z szafy wyciągnął jej teczkę i podał adres domu dziecka. Arminius zagryzł w duchu wargi. Wraca do punktu wyjścia.
– Ale wie pan co? – Dyrektor był radosny jak szczygiełek. – Dziś o dziewiętnastej jej klasa idzie do kina, tego przy ulicy Świętego Tomasza. Może tam ją pan złapie? Będzie chyba przyjemniej…