Rany, wbiją jej kołek w serce. I co się stanie dalej? Wybuchnie? Zapali się jak w głupich filmach o wampirach, czy może rozsypie w pył? A może zdoła to zregenerować? Nie, gucio, kuzynkę przecież zaszlachtowali… O Boże, on już kończy.
– Gotowe. – Arminius z zadowoleniem sprawdził koniec kołka. – Szkoda dziewczątka, ładniutka jest, ale cóż obowiązki… – Pożałowała w tej chwili, że zna węgierski.
O, mamusiu. No to kompletny klops. Kiedy ostatnio była u spowiedzi? Dawno, cholera. A tyle miała okazji. Ale może się uda pójść do nieba, ostatecznie nie nagrzeszyła jakoś szczególnie. Zobaczy kuzynkę, rodziców. Hmmm… Minęło tysiąc lat, ciekawe, czy ich od razu pozna.
Do diaska, czemu akurat kołkiem? I to jeszcze takim grubym? W serce… Przecież to będzie bolało jak diabli. Z drugiej strony kilka sekund i po krzyku. A przecież bywa i tak, że umiera się w wielogodzinnych męczarniach… Więc może nie jest tak źle, jak się jej wydaje? Kurczę, kilka dni temu się nie bała, poszła z nożem na kolesiów uzbrojonych w karabiny. A teraz strach ściska jej żołądek… I to paskudne uczucie, jakby nażarła się lodu.
Arminius ukląkł obok i jednym ruchem rozerwał jej bluzkę na piersiach. Gładka jak jedwab skóra. Drobne, dziewczęce piersi, bawełniany stanik z supermarketu, medalik na łańcuszku. Tatuaże nie zdziwiły go specjalnie. Za to ich treść – tak. Błękitny herb, litania zapisana alfabetem sprzed wielu stuleci, kawałka brakuje, jest w tym miejscu świeża blizna po postrzale.
– Fiuuu – gwizdnął. – Napis głagolicą… Tego alfabetu nie używa się już ze czterysta lat.
Ujął koniec kołka.
Stary łowca zważył kołek w dłoni. Przymierzył. Dotknął wierzchem dłoni skóry księżniczki. I zamarł, zdumiony.
– Cholera – zaklął wściekle. – Ona jest ciepła!
– Jak to?
– Normalnie, jak ty czy ja!
Zerwał jej jednym ruchem plaster z ust.
– Do mojej poprzedniej oferty dodam kwotę stu dwudziestu tysięcy dolarów i obiecam, że nie podejmę żadnych działań przeciw wam – powiedziała pospiesznie.
– Milcz! Potrzymaj jej głowę – polecił Laszlo.
Rozwarł szczęki dziewczyny. Spróbowała chlasnąć go ssawką, ale w ostatniej chwili cofnął rękę.
– Zęby ma normalne – zauważył uczeń. – Dziadek uczył mnie, że kły wampira chowają się w dziąsłach, ale zawsze wystaje ich…
– Zobacz, ma ssawkę pod językiem. Psiamać. Ale żeśmy się kropnęli…
– To kim ona jest? – zdumiał się łowca. – To zwykła dziewczyna? Człowiek?
– Gdzie tam – jęknął. – Pseudowampir. Nie jest martwa i nie wysysa ludzi. Podpija krew z koni. Niegroźna, nawet się na takie nie poluje… Bo i po co? Szlag by to trafił, sto dwadzieścia lat zabijam wampiry i na starość taka hańba!
Wziął z parapetu butelkę rakiji i nalawszy do wyszczerbionego kubka, pociągnął długi łyk.
– Palanty – parsknęła Monika.
– To co robimy? – Laszlo podniósł porzucony kołek i podrzucał go w dłoniach.
– Jak nie masz co z tym zrobić, to se wsadź w zadek. – Księżniczka poznała mowę Madziarów nieźle, ale raczej nie był to język literacki…
– Jak to co? Wypuszczamy… I przeprosić by wypadało – mruknął stary, nalewając sobie drugą porcję. – No to teraz nas wyśmieją… Wszyscy łowcy do skończenia świata będą sobie opowiadać dowcipy o Arminiusie i Laszlo, jeden stary i głupi, drugi młody i głupi… Tośmy się dobrali, dwu idiotów na tropie…
– Jak to wypuścić? – Przestraszył się uczeń.
– Rozkuj ją po prostu.
– Jak tylko ją odepnę, pourywa nam głowy… – Spojrzał z obawą na księżniczkę.
– A niech urywa. Zasłużyliśmy…
– Nie urwę – obiecała. – Choć należałoby. Bierz się do roboty.
Popatrzył na nią z wahaniem. Ponagliła go spojrzeniem. Trzasnęły obręcze kajdanek i już po chwili stała, rozcierając nadgarstki.
– Cholera, i jeszcze guziki pourywali – jęknęła, poprawiając bluzkę. – A ty gdzie się gapisz, stary pedofilu! – wsiadła na Arminiusa. – Temperaturę ciała to się na czole sprawdza, a nie smyrając nastolatki po cyckach.
– Przepraszamy – wykrztusił. – Każdemu może się zdarzyć…
– Trzy zamachy, mało mnie kołkiem nie przypalikowałeś i mówisz, że każdemu może się zdarzyć? – prychnęła jak dzika kotka. – Poszczułeś mnie golemem, wiesz, jak nam mieszkanie zdemolował? Drzwi i okna musiałyśmy wymienić. I moja ulubiona bluzka, cała poszarpana. I spódnica uświniona. – Otrzepywała się z kurzu. – I jeszczeście mnie nastraszyli… – Spojrzała na nich z wściekłością. – Księżniczkę z rodu Stiepankoviców tarzać po ziemi, za grosz szacunku dla błękitnej krwi… A kożuch gdzie? Pod sklepem został? Cholera, i sztylet przez was zgubiłam! Jedyną pamiątkę po dziadku…
– Jest w samochodzie – wykrztusił Laszlo. – Zaraz przyniosę.
Jak cudownie mieć powód, by zejść jej z oczu… Pobiegł, łomocząc buciorami po schodach. Arminius drżącą dłonią napełnił jeszcze dwa kubki.
– Wasza wysokość, niech pani łyknie na uspokojenie – zaproponował. – Zaraz wszystko wyjaśnię.
Wychyliła kubek rakiji jednym haustem, tak jak się tego nauczyła w Abchazji. U, mocna! Co najmniej sześćdziesiąt procent. Poczuła ścieżkę wypaloną w przełyku, a w żołądku coś w rodzaju iskrzącej świecy zapłonowej. Faktycznie pomogło. Przestała się trząść. Blask furii w jej oczach lekko przygasł. Podstawiła, żeby nalał jej jeszcze.
Dochodziła pierwsza w nocy. Zatrzymali się nieopodal mieszkania Stasi.
– Ty – Monika szturchnęła Laszlo. – Całowałeś się kiedyś z wampirzycą? Nie? To będziesz miał co wspominać…
Pocałowała, aż mu świeczki stanęły w oczach. Arminius nucił coś pod nosem.
– Pal diabli, że nie jesteś prawdziwym wampirem – powiedział. – Fajna z ciebie dziewuszka. Tylko głupio wyszło…
– Oczywiście, że nikomu nie powiem – obiecała i dla utrzymania równowagi musiała przytrzymać się latarni.
Ech, rakija…
Stasia spojrzała przez okno.
– No i jest nasza zguba – westchnęła z ulgą.
– Ty, zobacz, całują się. – Kuzynka trąciła ją w ramię.
Alchemiczka uśmiechnęła się do swoich wspomnień. Otaksowała łowcę uważnym spojrzeniem.
– Fajnie, że sobie kogoś wreszcie znalazła. Nawet niczego sobie ten jej chłopak. Ciekawe, gdzie się poznali?
Jest mroźny, grudniowy ranek. W oddali zgrzyta tramwaj. Alchemik stoi przy otwartym oknie w kuchni. Chciwie pije parzące chłodem powietrze. Każdy głębszy oddech okupić musi bólem. Ale to niebawem przejdzie. Żebra zrastają się prawidłowo.
On żyje, a tamci dostali to, na co zasłużyli. I wszystko wróciło na swoje miejsce. Tylko butów szkoda.
Spojrzał na zegarek. Już czas. Za chwilę wejdzie do pokoju i potrząśnie wiszącym na ścianie dzwonkiem. Będą trzeć zaspane oczy, a on powie:
– Wstawajcie dziewczęta. Śniadanie na stole.
Z ciemnego krakowskiego nieba zaczyna padać gęsty śnieg. Zima przyszła na dobre. Wkrótce Wigilia.