– No, pracują, ale nie mają uprawnień – powtórzyła, jakby zacięła się jej płyta.
No cóż, państwowy ośrodek doskonalenia nauczycieli to najwyraźniej skansen poprzedniego ustroju. Ale przecież są i prywatne centra szkoleniowe. A zatem vivat kapitalizm. Kto inny zarobi…
Alchemik wszedł do ładnej willi, położonej w niewielkim ogródku. Podłoga była wyłożona panelami, meble dobrane ze smakiem. Urzędniczka siedząca przy biurku, w przeciwieństwie do tamtej złośliwej baby, uśmiechała się sympatycznie. Mistrz usiadł na wygodnym krześle.
– Chciałbym zrobić uprawnienia nauczycielskie.
– Kurs zaczął się dwa tygodnie temu, zajęcia odbywają się w soboty i w niedziele. Musi pan nadrobić sześć godzin zajęć – wyszczebiotała, gdy wyjaśnił jej powód swojej wizyty. – Całość trwa czterdzieści godzin i kosztuje trzy tysiące złotych.
Skinął głową, akceptując warunki.
– Która szkoła pana skierowała?
– Nie pracuję w szkole – wyjaśnił. – Chcę zrobić uprawnienia i dopiero będę szukał pracy. Taki zresztą, zdaje się, jest wymóg.
– No co pan? Nie możemy przyjmować na kursy tak z ulicy. Musi być skierowanie ze szkoły, w której pan pracuje.
– Żeby pracować, trzeba mieć uprawnienia. – Poczuł zawrót głowy.
– Owszem, ale nie możemy przyjąć pana na kurs bez skierowania.
W ciągu ostatnich czterystu lat Alchemik dwa razy rozważał popełnienie samobójstwa. Ale jeszcze nie pora na trzeci raz…
– Kto wymyślił ten idiotyzm? – zagadnął.
– To nie żaden idiotyzm. Takie jest polecenie Ministerstwa Oświaty – z godnością oświadczyła panienka.
Opuszczając prywatny ośrodek szkolenia, Alchemik pomyślał, że z tym kapitalizmem w Polsce to jakoś nie do końca tak…
– Witamy w krainie racjonalnej świadomości – mruknął pod nosem.
Usłyszał kiedyś to zdanie przypadkiem. Od tamtej pory powtarza je, ilekroć natrafia na naprawdę wstrząsające przejawy ludzkiej głupoty. Co ma zrobić z niewygodnym, bezsensownym przepisem? Na przykład ominąć.
– Powiada pan, że pańskim marzeniem jest nauczanie biologii? – zagadnął dyrektor, taksując przybysza długim spojrzeniem.
Ten uśmiechnął się tylko w odpowiedzi. Siedział na krześle jakby kij połknął. Niewysoki, ale barczysty. Wiele zawodów, obciążających różne partie mięśni i kości, wyrzeźbiło jego sylwetkę. Błękitne oczy płoną pod krzaczastymi brwiami, spojrzenie jest jednocześnie twarde i marzycielskie. Tak patrzą odkrywcy, wynalazcy, podróżnicy. Broda prawie jak u Szamila Basajewa, ale ciemnozłocista, ma barwę dojrzałego miodu. W każdym ruchu, w każdym geście widać potężną energię życiową. Dłonie twarde, naznaczone pracą fizyczną, ale jednocześnie kształtne.
Zdumiewający okaz prawdziwego mężczyzny.
– Dla naszego liceum byłoby zaszczytem zatrudnić kogoś, kto posiada tytuł doktora – dyrektor czuje, jak osobowość petenta dosłownie go przygniata. – Jednak jeśli nie posiada pan uprawnień pedagogicznych…
Spojrzał na leżący przed nim papier. Dyplom wystawiony trzy lata temu przez uniwersytet w North York. Nie doczytał nazwy miejscowości. Wydaje mu się, że chodzi o Nowy Jork, a nie o małą uczelnię w południowej Kanadzie. Doktor biologii. Cholera, nie ma ani jednego doktora w gronie pedagogicznym, a konkurencja przygruchała sobie aż trzech. Jak rozwiązać ten problem? Zatrudnić na lewo? Można za to stracić dotację…
– Myślę, że to da się ominąć. Posiadam prawo do nauczania na terenie Kanady i Boliwii. Na początek powinno wystarczyć, a jeśli kuratorium się przyczepi, skieruje mnie pan na kurs doskonalenia zawodowego. Ponadto mogę poprowadzić cykl wykładów jako zaproszony zagraniczny specjalista.
Dyrektor odetchnął z ulgą. I jednocześnie poczuł pewien podziw. Jego rozmówca znalazł rozwiązanie problemu w ciągu może pięciu sekund.
– Powiedzmy, że zatrudnię pana na okres próbny. Na przykład trzy miesiące – zaproponował dyrektor. – A potem spróbujemy zalegalizować.
– Postaram się nie zawieść pańskiego zaufania.
Dyrektor czuje, że słowo tego człowieka ma swoją wagę. Z nim nie trzeba podpisywać umowy, nie ucieknie, nie oszuka, nie będzie na zapleczu produkował broni biologicznej jak jego poprzednik…
– Michael Sedigovius – odcyfrował nazwisko z blankietu.
– W Polsce używam nazwiska Michał Sędziwój.
– Tak jak ten słynny alchemik?
– Mój ojciec miał poczucie humoru. – W zasadzie nie jest to kłamstwo. – Chyba będę musiał nostryfikować ten dyplom.
– Jaką dziedziną biologii się pan zajmuje?
– W zasadzie genetyką, ale w kontekście paleontologii i teorii ewolucji. Ukończyłem też historię… – Dokłada kolejne dyplomy z uniwersytetu w La Paz.
– W porządku. Zajęcia zaczyna pan… – Dyrektor spojrzał na rozpiskę. – Jutro o ósmej pięćdziesiąt pięć.
Gość spokojnie skłonił głowę.
Stary rzeczoznawca z muzeum Czartoryskich oglądał kulę w skupieniu i zadumie.
– Zakładam, że była przyczyną śmierci lub została znaleziona na miejscu zbrodni – zauważył wreszcie.
Praktykantowi przemknęły przez myśli stosowne punkty regulaminu służby.
– Nie mogę odpowiedzieć – odparł.
– Spłaszczenie wskazuje na to, że uderzyła w coś, na przykład w kość, tą stroną, następnie grzybkowała i uderzyła ponownie w tym miejscu. Dlatego jest taka zniekształcona. Kaliber pierwotny mniej więcej siedemnaście milimetrów…
– To by się zgadzało. – Policjant kiwnął głową.
– Została odlana z formy dwuczęściowej, i to zapewne bardzo dawno temu.
– Dlaczego tak pan sądzi?
– Po kolorze. Proszę zobaczyć, przejście przez lufę a potem ciało oczyściło ją, ta powierzchnia pokryła się już świeżym tlenkiem, ale jego warstwa jest cieniutka. W tym wgłębieniu z wybitą puncą producenta zachowała się pierwotna patyna, jest gruba prawie na milimetr. Ta kula musiała przez dobre dwieście, trzysta lat leżeć i utleniać się… Mamy tu też nieco tlenków siarki i sadzę.
– Czy była zakopana?
– Nie sądzę. Spoista gleba, na przykład pobagienna, zakonserwowałaby ją lepiej. Ta kula spoczywała na strychu, może w skrzynce. Gdzieś, gdzie był dostęp powietrza…
– Rozumiem.
– Zastanówmy się, od czego mogła być… Na muszkietową trochę za mała. Ale powinna pasować do tego.
Wyjął z szafki piękną siedemnastowieczną krócicę. Naciągnął zamek i oddał suchy strzał.
– To groźna broń?
Uśmiechnął się.
– Proszę obejrzeć denata i ocenić… Ten egzemplarz – naciągnął znowu – dostaliśmy po śmierci pewnego staruszka. Był wojskowym, więc mógł bez problemu załatwić sobie nowoczesną spluwę. Ale wolał chodzić po mieście z tą zabytkową…
– Kto go zabił?
Stary rzeczoznawca uśmiechnął się pod nosem. Ech, te gliniarskie nawyki.
– Umarł ze starości…
Księżniczka siedziała w klasie. Fizyka. Nigdy nie lubiła i nie rozumiała tego przedmiotu. W dodatku program nauczania został ułożony wyjątkowo niefortunnie. Liczyła, że dowie się czegoś na temat odkrytej niedawno ciemnej materii, tymczasem tu w kółko robi się zadania o, na przykład, bryle sztywnej, zsuwającej się po płaszczyźnie… Po co to komu potrzebne?
Przekształcała skomplikowany wzór. Nagle dostrzegła przyczynę i skutek. A jednak podręczników nie układali kretyni. To była banda przebiegłych cwaniaczków. Gdyby program obejmował to, co naprawdę ciekawe w fizyce, nauczyciele musieliby mieć przygotowanie humanistyczne. Umiejętność klarownego wyłożenia, na przykład, zasad funkcjonowania akceleratorów jest w zasadzie niedostępna dla absolwentów uczelni technicznych.