Выбрать главу

Wynik zadania zawsze jest ten sam. Fizyk nie musi nawet patrzeć, jak przekształcono wzory. Wystarczy, że sprawdzi, czy ostateczny efekt obliczeń klasy pasuje do klucza. A zatem system nauczania wytworzył w ten sposób niszę ekologiczną dla magistrów nie dość bystrych, by załapali się do pracy naukowej…

Szkoda tylko, że uczniowie niczego sensownego przez te lata się nie dowiedzą. Ale już wcześniej zauważyła, że szkoła nie szanuje ich czasu. Większość tego, co muszą wykuć, to informacje doskonale zbędne.

* * *

Laszlo obudził się koło południa. Ubranie prawie wyschło. Przeciągnął się, zrobił kilka pompek. W żołądku miał pusto, nie jadł od dwu dni, ale to nie problem. Przywykł. Dopiero po czterech – pięciu dobach głodówki czuje osłabienie. Naciągnął dżinsy i koszulę. Przydałoby się żelazko, ale tu raczej go nie znajdzie. Przeszedł się po budynku. Na parterze dwa sympatyczne mieszkanka, na piętrze trzy. Wszystko, niestety, w stanie totalnej ruiny. Nie może wyjść ze zdumienia. Budynek leży o rzut kamieniem od Starego Miasta. To chyba najdroższa część Krakowa. Tymczasem kamienice są zapuszczone że aż strach, a ten dom zachował tylko ślady dawnej świetności. Przez ostatnie pół wieku żyła w nim jakaś hołota. Zapewne niedbałych lokatorów zakwaterowano tu po wojnie w ramach wprowadzania ludu do centrum… Ale, u diabła, czemu po wysiedleniu nikt nie przeprowadził remontu? Marnują się miliony…

Laszlo westchnął. Jego rodzina od trzech pokoleń zajmowała się wyszukiwaniem i likwidacją wampirów. Dziadek skasował dwa, ojciec cztery (ponadto ma na koncie dwie fatalne pomyłki). A on, jak do tej pory, żadnego… Przybył do stygnącego po wojnie Kosowa o osiem dni za późno. Ale albańscy górale wskazali mu ciepły jeszcze trop.

Odszukanie wampira jest nieziemsko wręcz trudne i kosztowne. W młodości w górach Siedmiogrodu Laszlo płukał z dziadkiem złoto. Aby zdobyć kilka okruchów metalu, przerzucali łopatami setki metrów sześciennych ziemi i mułu. Szukanie nieśmiertelnych jest podobnie pracochłonne. Sprawdzić trzeba setki legend i pogłosek. Odrzucić i wyeliminować prawie wszystko, aż wreszcie na dnie płuczki coś zostanie. Albo i nie.

Czy młoda wampirzyca jest w Krakowie? Trzeba będzie sprawdzić. Jeśli tu żyje, wcześniej czy później łowca trafi na jej ślad. Niewiele o niej wie, ale zebrane informacje od biedy powinny wystarczyć.

Płaszcz jest wilgotny, buty też jeszcze nie wyschły. Na razie Węgier nie będzie wychodził na dłuższe spacery. Musi jeszcze odpocząć. Ale oknem należy zająć się od razu. Dom powinien wyglądać na opuszczony. Światło lampy będzie widoczne z ulicy, a to, niestety, wróży natychmiastowe kłopoty.

Trzeba zamaskować szyby czymś nieprzejrzystym. Jest tu stół, ale blat ma za duży, poza tym będzie mu jeszcze potrzebny. Resztki zasłon odpadają – za cienkie. Widział niedawno coś odpowiedniego. Gdzieś niedaleko.

Na dole, na latarni, wiszą dwa piękne, wielkie kawały dykty. Przymocowano je drutem, ale nie jest to duży problem… Na obu płytach nalepiono krzywo plakaty z podobizną jakiegoś gościa. Laszlo ogląda je uważnie. Koleś ma gębę zawodowego złodzieja, spojrzenie psychopaty, a na wargach lizusowski, knajacki uśmieszek. Jednak, sądząc po fryzurze, uciekł od czubków, a nie z pudła. Jednak nigdzie nie podano ceny, a zatem nie jest to list gończy. Co zatem, u diabła?

Dokładne oględziny łupu pozwalają odkryć mały, dwukolorowy emblemat. Najwyraźniej jest to plakat pozostały z wyborów. Ciekawe, czy ktokolwiek głosował na tego drania? Laszlo starannie przybija znalezionymi pineskami dyktę do ramy okna. Portretem do środka, nie wolno straszyć przechodniów.

* * *

Pociąg InterCity z Wiednia zatrzymał się pod wiatą dworca Kraków Główny. Burty pięknych, nowoczesnych wagonów lśnią lakierem, szyby zachowały ciągle krystaliczną przejrzystość. Zamiast przedziałów umieszczono wewnątrz dwa rzędy lotniczych siedzeń. Szumi klimatyzacja. Drzwi odsuwają się z delikatnym sykiem pneumatycznych siłowników. Tłum przyjezdnych wylewa się burzliwą rzeką. Na samym końcu z jednego z wagonów wysiada jeszcze jeden podróżny.

Miękkie, skórzane buty bezszelestnie stykają się z granitowymi płytami peronu. Koniec laski, okuty stalą, przeciwnie – stuka mocno. Przybysz ma starannie przyciętą, białą jak mleko bródkę i rozwichrzoną, siwą czuprynę. Okulary w drucianej oprawce pamiętają czasy cesarza Franza Josefa. Spod krzaczastych brwi spoglądają zuchwale nieco wyblakłe oczy. Staruszek wygląda, wypisz, wymaluj, jak szalony dziewiętnastowieczny naukowiec. I nie tylko wygląda…

Wciąga nosem powietrze, długo nie wypuszcza go z płuc, smakuje. Wie, że to dobry czas i dobre miejsce.

Rozdział III

Księżniczka usiadła w ławce i rozłożyła laptopa. Przybyła do szkoły grubo przed dzwonkiem. Dwadzieścia minut to szmat czasu… Ksiądz wszedł i postawiwszy torbę na podłodze, zajął miejsce za biurkiem. Widać i on szuka odrobiny spokoju… Monice duchowny spodobał się od pierwszego wejrzenia. Młody, wysoki i chudy jak szczapa. Typ prawdziwego ascety. Twardy jak kawałek dębowego polana, idący przez życie z wysoko podniesionym czołem, by głosić prawdy wiary nie tylko słowem, ale i przykładem. A przy tym niewątpliwy erudyta. Umie mówić o tym, co wie, umie słuchać, gdy czegoś nie wie. Niewielu takich się spotyka.

Z kieszeni wyciągnął kanapkę zawiniętą w kawałek aluminiowej folii. Widocznie nie zdążył zjeść śniadania. Też poczuła się głodna. Sięgnęła po swoje jabłko. Ksiądz położył kanapkę na blacie i odpakował. Brwi księżniczki uniosły się w zdumieniu. Dwie kromki chleba, każda gruba na kilka milimetrów. Pomiędzy nimi cień wędliny. Spostrzegł jej zdziwienie i uśmiechnął się.

– Lepiej niech grzeszne ciało pęknie, niżby się miały zmarnować dary Boże – szepnął konfidencjonalnie.

* * *

Druga lekcja. 8.55 rano… Dla Moniki, która wstaje zazwyczaj o wpół do szóstej, jest już skandalicznie późno. Jej koleżanki, oparte brodami o ławki, jeszcze drzemią. Kiedyś słyszała o czymś, co nazywano syndromem chronicznego zmęczenia. Ale u całej klasy? Ano nic, zaraz się obudzą. Zagraniczny prelegent to dość nieoczekiwany przerywnik szarej monotonii szkolnego życia…

Alchemik uśmiechnął się pod nosem. Gdy ostatnio pracował w Krakowie jako nauczyciel, trwała wojna ze Szwedami o ujście Wisły… Uczennice spoglądały na niego z cielęcym zaciekawieniem.

– Przejrzałem wasze zeszyty – powiedział spokojnie. – Jak widzę, wasz poprzedni nauczyciel był kryptolamarckistą, a zatem pora przywrócić wam pion intelektualny. Na początek zajmiemy się Darwinem. Czy któraś z was może wykazać najsłabszy punkt jego teorii?

Uczennice popatrzyły po sobie. Tego nie było w podręczniku. Monika podniosła rękę do góry. Na szczęście pamięta jeszcze polemiki prasowe, które wybuchły, gdy Anglik ogłosił swoją koncepcję.

– Proszę.

– Darwin uważał, że jedne gatunki drogą ewolucyjną mogą przekształcać się w inne i decyduje tu dobór naturalny. Tymczasem brakuje form pośrednich. Są antylopy i żyrafy, ale nie ma łącznika między nimi.

– Zapominasz o okapi – odparował natychmiast i bez namysłu.

Nie dała się zbić z tropu.

– Owszem, jest spokrewnione z żyrafami i bardzo podobne do antylopy, ale ma krótką… – zabrakło jej słowa.

– Szyję – podpowiedział.

– Może te ogniwa pośrednie po prostu wymarły? – zasugerowała Gosia, przygryzając koniec warkocza.

– Nie da się wykluczyć, ale w materiale kopalnym brakuje ogniw pośrednich. Nie ma antylop z długimi szyjami, które mogłyby być przodkami żyraf.

Zamilkły.

– Może nie było ich dużo? – odezwała się któraś z dziewcząt. – Może doszło do mutacji, pojawiło się, ja wiem, kilkanaście takich, potem kolejna mutacja i tak powstały pierwsze żyrafy. Potem się rozmnożyły.