Выбрать главу

– Czy wiecie, jaki jest główny problem z populacją polskich żubrów?

Niespodziewane pytanie zupełnie je zaskoczyło. Wreszcie uniosła się niepewnie jedna ręka.

– Proszę.

– Chorują na płuca i są bardzo podatne na pasożyty. Poza tym spada ich płodność.

– Właśnie. Stada nasze i białoruskie odtworzono dzięki intensywnej hodowli z zaledwie kilkudziesięciu osobników. Pula genetyczna jest zbyt uboga, ujawniają się cechy recesywne i wady genetyczne spowodowane chowem wsobnym. Te zwierzęta są zbyt blisko spokrewnione. Degenerują się – wyjaśnił.

– Czyli mutacja zamieniająca okapi w żyrafy musiałaby objąć sporą populację? – zauważyła Gosia.

– Oczywiście. Co najmniej kilka tysięcy osobników. Tylko że mutacja nie atakuje tych samych genów w dużej liczbie zwierząt. Zobaczcie, co się stało w Czarnobylu. Pojawiają się setki defektów u zwierząt i ludzi. Spora część zmian wywołuje skutki letalne. Praktycznie żadna mutacja nie powtarza się u dwu osobników. I jeszcze jedno: tylko jedna na milion jest pozytywna.

– Jest jeszcze czerwony darwinizm Trofima Łysenki – wtrąciła Monika. – On, zdaje się, uważał, że zmiany gatunków powoduje środowisko, w którym się rozwijają…

– Owszem. Tylko że ten typek sądził, iż jaja kukułek znajdowane w gniazdach innych ptaszków robią się z normalnych jajek pod wpływem czynników zewnętrznych.

Myślała przez chwilę.

– Wykluczamy Lamarcka, Darwina i Łysenkę. Czyli zostaje nam kreacjonizm.

– Niekoniecznie. Czy któraś z was słyszała o tak zwanym kluczu Gagarina?

Odpowiedziały mu zaskoczone spojrzenia.

– Nie mam tu, oczywiście, na myśli radzieckiego kosmonauty, ale norweskiego genetyka Henry’ego Gagarina. W 1984 roku opracował bardzo ciekawą teorię, wyjaśniającą luki w twierdzeniach darwinistów. Wiecie, jak działają wirusy?

– Wnikają do komórki i replikują swoją informację genetyczną, wykorzystując DNA ofiary – zasugerowała Magda.

– Znakomicie. W efekcie powstaje dużo nowych wirusów… W niektórych przypadkach jednak dochodzi do innego rodzaju ataku. Wirus wnika do komórki i przykleja się do jej DNA, pozostaje jednak nieaktywny. Sam staje się częścią pamięci genetycznej organizmu.

– Czy to znaczy, że… – wykrztusiła Monika.

Alchemik uśmiechnął się. Naprawdę szybko myśli to wampirzątko.

– Tak. Gagarin twierdził, że ewolucja zachodzi skokowo. Że pojawia się wirus, który atakuje sporą populację. I nagle kilka tysięcy okapi rodzi małe żyrafki. W pierwszym przypadku nowy gatunek powstaje, ale stary nadal ma szansę reprodukcyjną… W drugim okapi częściowo wymrą, bo potomstwo będzie już innym gatunkiem.

– Dlaczego nie wszystkie? – padło pytanie.

– Nie do końca. Wirus atakuje tylko jedną z populacji lokalnych, więc przynajmniej przez jakiś czas oba gatunki żyją nadal obok siebie, w wolnej przyrodzie epizootie nie dotykają gatunku na całym jego obszarze rozsiedlenia, a tym bardziej nie prowadzą do jego unicestwienia. Dlatego neandertalczycy i homo sapiens fosilis mogli występować jednocześnie.

Wytrzeszczyły oczy.

– Czy to pewna informacja? – szepnęła Gosia.

– Gagarin usiłował znaleźć dowody, gdy został zamordowany przez KGB. Nie wiemy, na czym oparł swoje przypuszczenia. Nie znamy wirusów przenoszących tyle informacji genetycznej, by powodować tak szokujące zmiany. Ale to najlepsza z obecnie istniejących teorii. A w każdym razie moja ulubiona.

– Ale przecież nowe gatunki pojawiałyby się co i rusz. – Magda przekrzywiła głowę.

– A skąd wiesz, czy się nie pojawiają? Od czasów Linneusza i Darwina poznaliśmy ich tysiące. – Księżniczka zgasiła jej wątpliwości jednym celnym strzałem.

* * *

Stanisława wzięła jeden dzień urlopu. Grypa wisi w powietrzu, trzeba się przed nią zabezpieczyć. A do tego potrzebuje pewnego specyficznego składnika, którego nie sposób zdobyć w mieście. Wysiadła z pekaesu. Z bagażnika autobusu wyciągnęła rower. Okolica się zmieniła. Jakby zdziczała. Kiedyś były tu rozległe dąbrowy, a pomiędzy nimi pola wydarte lasom. Dziś puszczy nie ma, a stoki wzgórz zarastają chwastami. Droga straszy popękanym asfaltem. Alchemiczka mocniej naciska pedały i po chwili jest na przełęczy pomiędzy dwoma pagórkami. Zatrzymuje rower, zapatrzona na rozległą dolinę u swoich stóp.

Miała dwanaście lat, gdy stała tu z ojcem. Opuścili ukraińskie stepy, zmęczeni ciągłą walką o przetrwanie. Wykorzystali spadek po dalekich krewnych, by osiąść tu, w bezpiecznym miejscu, z dala od kozackich buntów i tatarskich najazdów. Nie zostawili na Kresach nic. Zebrali z pól wszystko, co się dało. Karczmy i młyn sprzedali sąsiadom. Wycięli rosnące przy domu dęby, zrobili z nich solidne wozy. Zgromadzili zapas siana oraz owsa. Kazali chłopom załadować dobytek na fury.

Spalili dwór. Czasem trzeba zniszczyć własny dom, by nie zamieszkał w nim wróg.

Przebyli niemal tysiąc kilometrów. Przywiedli ze sobą osiemdziesiąt krów, dwadzieścia wołów do orki, setkę kóz, siedem koni. W koszach na wozie przyjechały kury i gęsi. Barci nie zabierali, byłyby trochę nieporęczne w transporcie. Ściągnęli ze sobą trzydziestu chłopów z rodzinami oraz trzech rękodajnych. Stanęli tu, na przełęczy, i patrzyli na dolinę, w którą mieli tchnąć nowe życie.

Kruszewice to dziś cztery walące się chałupy. Wtedy też były tu cztery domy. Historia zatoczyła koło. Tylko że dawniej pośrodku przysiółka stał drewniany krzyż. I była nadzieja, że miejsce to stanie się nową kolebką familii… Dziś z całego rodu Kruszewskich pozostały dwie kobiety.

Powoli zjechała w dół. Krzywe płoty z dziurawej, pewnie kradzionej ze składowiska złomu siatki, zardzewiałe i poprzekrzywiane. Domy z pustaków, walące się obejścia. Tylko porzucone tu i ówdzie flaszki po tanim winie świadczą o tym, że ktoś tu jeszcze mieszka. W którejś chałupie gra telewizor. Stanisławę świerzbi ręka. Wygonić hołotę na środek wsi, oćwiczyć nahajami i zagonić do pożytecznej pracy. Wyburzyć te slumsy, a na ich miejsce postawić porządne czworaki…

Dwór stał na stoku wzgórza. Do dziś widać resztki fundamentów z solidnych granitowych głazów. Kobieta przymyka oczy, koncentruje się. Nie była tu od dobrych stu lat. Wtedy wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Pamięta pradziadka swojej kuzynki. Twardy gość z sumiastym wąsem, po obejściu chodził w kontuszu i z szablą przy boku.

W lewo. Prowadząc rower, wchodzi na ledwo widoczną ścieżkę. Gdzieś tutaj stał lamus i spichrze. Jeszcze kilka kroków i jest w miejscu dawnego ogrodu. Krzaki derenia tworzą zbity gąszcz. Spóźniła się. Nie ma już na nich owoców. Za to na krzewach pigwy wiszą cierpkie, żółte jabłuszka. Zrywa je spokojnie, wybierając największe i najładniejsze. Nie liczyła na to, że je znajdzie, ale widocznie żyjących w dolinie chłopów pigwy już nie interesują. Może boją się pracy związanej z ich przetwarzaniem, a może nawet nie wiedzą, co to jest?

Napełniła już plecak. Masa owoców została na gałązkach. Trudno, zmarnują się. Spogląda na zegarek i leciutko przygryza wargi. Trzeba się pospieszyć. Musi złapać autobus, jeśli nie chce przebyć czterdziestu kilometrów do Krakowa na rowerze.

Gdy jedzie pomiędzy chałupami, jakiś plugawy staruch w zaplamionych spodniach i powycieranej kufajce na jej widok odruchowo ściąga beret z głowy. W jego zapijaczonym umyśle zapaliło się jakieś ostrzegawcze światełko. Może sprawiła to jej mina, a może pozostały po przodkach instynkt podpowiada mu, że to dziedziczka? Trzeba zdjąć czapkę, bo pani każe oćwiczyć…