Miał tylko dwie możliwości. Pierwsza — sprawdzić trop na własną rękę, czyli po godzinach, bo Mellberg pilnował, by Patrik był tak obłożony pracą, żeby latał jak kot z pęcherzem. Na czytanie wycinków też właściwie nie miał czasu. Zrobił to powodowany odruchem buntu. Zapłaci za to pracą do późnej nocy. Ale ponieważ nie miał ochoty poświęcać czasu wolnego na wykonywanie roboty Mellberga, należało rozważyć drugą możliwość.
Gdyby poszedł do Mellberga i właściwie naświetlił sprawę, być może otrzymałby zgodę na prowadzenie dochodzenia w tym kierunku. Słabą stroną Mellberga była próżność. Gdyby ją umiejętnie połechtać, może wyrazi zgodę. Patrik zdawał sobie sprawę, że według Mellberga sprawa Alex Wijkner umożliwi mu powrót do komendy w Göteborgu. Wprawdzie wiedział z plotek, że to wykluczone, ale może uda się wykorzystać nadzieje Mellberga. Gdyby tak przejaskrawić znaczenie powiązania z rodziną Lorentzów, zasugerować, że według poufnych informacji ojcem dziecka Alex jest Jan, może Mellberg zgodzi się na pójście tym tropem. Niezbyt to etyczne, ale Patrik czuł przez skórę, że Lorentzowie mają jakiś związek ze śmiercią Alex. Zdecydowanym ruchem zdjął nogi z biurka i gwałtownie odsunął krzesło, aż uderzyło o ścianę. Patrik zabrał ze sobą wszystkie wycinki i poszedł na koniec przypominającego bunkier korytarza. Nie pozwalając sobie na chwilę wahania, zapukał mocno do drzwi Mellberga i wszedł.
Jak zwykle zdumiał się, że człowiek, który kompletnie nic nie robi, może zgromadzić taką masę papierów. Zalegały w całym gabinecie. Pokryte kurzem piętrzyły się na parapecie, na krzesłach, a przede wszystkim na biurku. Regał stojący za biurkiem uginał się od segregatorów. Patrik był ciekaw, kiedy te papiery były ostatnio brane do ręki. Mellberg rozmawiał przez telefon, ale gestem pokazał mu, żeby wszedł. Patrik popatrzył z pewnym zdziwieniem, bo Mellberg wprost promieniał. Cała jego twarz była jednym wielkim uśmiechem. Na szczęście ma jeszcze uszy — pomyślał Patrik — bo inaczej ten uśmiech rozciągnąłby się na tył głowy.
Mellberg mówił do słuchawki monosylabami:
— Tak.
— Oczywiście.
— Ależ skąd.
— No, naturalnie.
— Bardzo słusznie.
— Nie, nie.
— Bardzo pani dziękuję. Poinformuję, obiecuję.
Triumfująco rzucił słuchawkę na widełki. Patrik aż podskoczył.
— Tak jest, kiedy się człowiek zna na rzeczy!
Uśmiechał się z zadowoleniem. Przypominał Świętego Mikołaja. Patrik po raz pierwszy zobaczył jego zęby. Były zaskakująco białe i równe. Aż za bardzo.
Mellberg patrzył wyczekująco. Patrik domyślił się, że powinien spytać, co się stało. Takiej odpowiedzi się nie spodziewał.
— Mam go! Wiem, kto zamordował Alex Wijkner!
W podnieceniu nie zauważył, że pożyczka zjechała na jedno ucho. Widok ten po raz pierwszy nie rozśmieszył Patrika. Puścił mimo uszu fakt, że komisarz mówił w pierwszej osobie liczby pojedynczej, co dowodziło, że nie zamierza dzielić się sukcesem ze współpracownikami. Nachylił się i z powagą zapytał:
— Co pan chce przez to powiedzieć? Jest przełom w sprawie? Z kim pan rozmawiał?
Mellberg uniósł dłoń, wstrzymując grad pytań, rozsiadł się w fotelu i splótł ręce na brzuchu. Zamierzał jak najdłużej cieszyć się tą chwilą.
— Tak, tak, mój drogi. Ktoś, kto tak jak ja jest w tym zawodzie dostatecznie długo, wie dobrze, że przełom nie następuje sam z siebie. Trzeba na niego ciężko zapracować. Doprowadziło do niego moje wieloletnie doświadczenie w połączeniu z umiejętnościami i wytężoną pracą. Przed chwilą dzwoniła niejaka Dagmar Petrén i podzieliła się ze mną ciekawymi obserwacjami sprzed znalezienia ciała. Powiedziałbym nawet, że to bardzo ważkie obserwacje, które w konsekwencji doprowadzą do tego, że groźny dla społeczeństwa morderca zostanie wsadzony za kratki.
Patrika niemal rozsadzała ciekawość, ale z doświadczenia wiedział, że musi cierpliwie poczekać. Kiedyś przecież Mellberg dojdzie do sedna. Patrik miał nadzieję, że nastąpi to jeszcze przed jego emeryturą.
— Pamiętam sprawę, którą mieliśmy w Göteborgu jesienią 1967…
Patrik westchnął i przygotował się na długie czekanie.
Znalazła Dana tam, gdzie się spodziewała, czyli na łodzi. Przenosił sprzęt z taką łatwością, jakby to był puch. Wielkie bębny z linami, worki żeglarskie i olbrzymie ochraniacze. Erika z przyjemnością patrzyła na pracującego przyjaciela. W swetrze zrobionym na drutach, czapce i rękawiczkach, z buchającą z ust parą wyglądał jak postać z żywego obrazu. Słońce świeciło wysoko, a śnieg leżący na pokładzie odbijał jego blask. Panował absolutny spokój. Dan pracował sprawnie i metodycznie. Widać było, że robi to, co lubi. Był w swoim żywiole. Łódź, morze, wyspy w oddali. Wiedziała, że tylko czeka, aż lód puści, a wtedy „Veronica” popłynie aż za horyzont. Zima od wieków była dla mieszkańców wybrzeża długim i trudnym okresem oczekiwania. W dawnych czasach, jeśli lato było łaskawe, przetrwanie zimy umożliwiały zasolone w odpowiedniej ilości śledzie. A jeśli ich nie było, należało radzić sobie inaczej. Podobnie jak wielu tutejszych rybaków Dan nie zdołałby utrzymać się z tej pracy. Poszedł więc na studia wieczorowe i teraz kilka dni w tygodniu pracował jako nauczyciel w gimnazjum w Tanumshede. Erika była przekonana, że jest dobrym nauczycielem, ale wiedziała też, że sercem jest gdzie indziej, nie w szkole.
Był tak zajęty, a Erika podeszła tak cicho, że mogła go obserwować przez dłuższą chwilę, zanim ją zauważył na nabrzeżu. Nie mogła się oprzeć pokusie, by go porównywać z Patrikiem. Z wyglądu bardzo się różnili. Dan miał jasne włosy, latem robiły się niemal białe. Natomiast Patrik miał ciemne i oczy tego samego koloru. Dan był mocno umięśniony, Patrik zaliczał się raczej do chudzielców. Mogliby za to być braćmi ze względu na sposób bycia: spokój, łagodność i poczucie humoru z gatunku ścichapęk, objawiające się zawsze we właściwym momencie. Wcześniej nie widziała tego podobieństwa, a teraz nawet się ucieszyła. Po rozstaniu z Danem w żadnym związku nie czuła się szczęśliwa. Być może dlatego, że mężczyźni, których szukała albo którzy ją znajdowali, byli od niego tak odmienni. Niedojrzali, jak mówiła Anna. „Próbujesz wychowywać tych chłopaków, zamiast znaleźć sobie dorosłego faceta, więc nic dziwnego, że ci nie wychodzi” — mówiła z kolei Marianne. Może to i prawda. Lata leciały i Erika musiała przyznać, że co jakiś czas wpada w panikę. Śmierć rodziców uświadomiła jej bardzo brutalnie, czego jej w życiu brak. Od sobotniego wieczoru mimowolnie wracała myślami do Patrika Hedströma. Głos Dana wyrwał ją z zamyślenia.
— Cześć, długo tak stoisz?
— Nie, dopiero co przyszłam. Pomyślałam, że dobrze przypomnieć sobie, jak wygląda praca.
— Na pewno nie tak jak twoje zajęcie. Dostajesz pieniądze za to, że całymi dniami siedzisz na tyłku i zmyślasz. Śmieszne.
Oboje się uśmiechnęli. Zawsze przecież sprzeczali się o to samo.
— Przyniosłam ci coś gorącego i posilnego.
Pokazała trzymany w ręce koszyk.
— Jakiż jest powód tej wspaniałomyślności? Czego żądasz? Mego ciała? A może duszy?
— Dziękuję, zatrzymaj sobie jedno i drugie, zwłaszcza duszę. Marzenia ściętej głowy.
Podała mu koszyk. Dan podtrzymał ją, gdy przechodziła nad relingiem. Poślizgnęła się, bo było ślisko, i o mało nie klapnęła na pupę. Dan w ostatniej chwili złapał ją w pasie. Razem odgarnęli śnieg z jednej ze skrzyń, pieczołowicie ułożyli na niej rękawiczki, a potem usiedli i rozpakowali koszyk. Dan uśmiechnął się z zachwytem, gdy zobaczył termos z gorącą czekoladą i starannie zawinięte w folię kanapki z kiełbasą.