Vera rozkoszowała się smakiem kawy. Ostatni łyk wylała na spodek i wypiła przez kostkę cukru. Położyła na krześle nogi, obolałe i zmęczone po całodziennym sprzątaniu.
Mieszkała tu od niemal czterdziestu lat i zamierzała zostać do śmierci, chociaż dom był mały, bardzo skromny i niezbyt wygodny. W dodatku znajdował się na szczycie stromego wzgórza i idąc do domu, Vera zawsze musiała kilka razy przystawać, by zaczerpnąć tchu. Czas nie obszedł się z nim łaskawie. Był mocno sfatygowany, zarówno z zewnątrz, jak i w środku. Położenie było jednak na tyle atrakcyjne, że dostałaby niezłą sumę, gdyby chciała go sprzedać. Ale nawet jej to przez myśl nie przeszło. Wolałaby raczej dopuścić do tego, żeby się rozpadł ze starości, niż się wyprowadzić. Kiedyś przecież mieszkała tu z Arvidem, przez parę krótkich i szczęśliwych lat małżeństwa. W sypialni nadal stało łóżko, w którym spędziła pierwszą w życiu noc poza rodzinnym domem. Noc poślubną. W tym łóżku został poczęty Anders. A potem, gdy przytyła i nie mogła już leżeć inaczej niż na boku, Arvid przytulał się do jej pleców, głaskał po brzuchu i szeptem mówił, jak będzie wyglądać w przyszłości ich wspólne życie. Mówił o dzieciach, które tu będą rosły, o tym, że ich śmiech będzie rozbrzmiewać w całym domu. A kiedy dzieci się wyprowadzą, oni będą na starość siadywać przy kominku, każde na swoim fotelu na biegunach, rozmawiając o swoim cudownym życiu we dwoje. Mieli wtedy po dwadzieścia kilka lat i zupełnie nie wyobrażali sobie, co może się czaić za węgłem.
Wiadomość dopadła ją przy tym samym kuchennym stole. Do drzwi zastukał policjant Pohl. Zobaczyła go, jak stoi z czapką w ręku, i już wiedziała, co będzie. Zaczął coś mówić, a Vera uciszyła go, kładąc palec na usta. Potem skinęła ręką, by wszedł do kuchni. Wtoczyła się za nim, kiwając na boki, bo była w dziewiątym miesiącu, a potem zabrała się do parzenia kawy. Czekając, aż woda się zagotuje, wpatrywała się w mężczyznę siedzącego po drugiej stronie stołu. Nie mógł znieść jej spojrzenia i wędrował wzrokiem po ścianach, rozciągając od czasu do czasu przyciasny kołnierzyk. Postawiła na stole filiżanki z gorącą kawą i dopiero wtedy dała znak ręką, że może mówić. Sama nie odezwała się ani słowem. Wsłuchiwała się w narastające buczenie w głowie, przez które nie przebijało się ani jedno słowo, chociaż patrzyła na poruszające się usta policjanta. Nie musiała słyszeć, by zrozumieć, że Arvid spoczął na dnie morza, gdzie jego ciało kołysze się wśród wodorostów. Żadne słowa tego nie zmienią, nie rozgonią gęstniejących na niebie ciemnych chmur.
Vera ciężko westchnęła. Ludzie, którzy utracili bliskich, mówili, że z biegiem lat ich obraz zaciera się i staje coraz mniej wyraźny. U niej było zupełnie na odwrót. Obraz Arvida stawał się coraz wyraźniejszy. Czasem widziała go przed sobą tak jasno, że ból ściskał serce żelazną obręczą. Anders był wykapanym ojcem, co było i dopustem bożym, i błogosławieństwem. Gdyby Arvid żył, nic złego by się nie stało. Arvid dodawał jej sił, z nim dałaby sobie radę ze wszystkim.
Drgnęła na dźwięk telefonu. Wytrącił ją niemile ze wspomnień. Pomagając sobie rękami, zdjęła z krzesła zdrętwiałe nogi i lekko kulejąc, pośpieszyła do przedpokoju.
— Matka, to ja.
Anders bełkotał. Dzięki wieloletniemu doświadczeniu dokładnie wiedziała, w jakim stanie jest jej syn. Mniej więcej w połowie drogi do utraty przytomności. Westchnęła.
— Co słychać, Anders?
Pominął jej pytanie. Nie zdziwiła się. Tyle odbyła tych rozmów.
Stojąc ze słuchawką przy uchu, spojrzała na swoje odbicie w starym, pokrytym ciemnymi plamami lustrze. Pomyślała, że przypomina to lustro. Włosy zniszczone, siwe, jedynie tu i ówdzie przebijał dawny kolor. Podcinała je nożyczkami do paznokci, stojąc przed lustrem w łazience, a potem zaczesywała gładko do góry. Nie ma co wyrzucać pieniędzy na fryzjera. Twarz od zmartwień poorana zmarszczkami i fałdami. Ubrania takie jak ona sama, bez wyrazu, choć praktyczne, najczęściej w kolorze szarym albo zielonym. Wieloletnia harówka i niechęć do gotowania sprawiły, że w odróżnieniu od wielu kobiet w jej wieku nie nabrała ciała. Pozostała żylasta i silna jak koń roboczy.
Nagle dotarło do niej, co po drugiej stronie słuchawki mówi Anders. Z przestrachem oderwała wzrok od lustra.
— Matka, przed domem pełno samochodów policyjnych. To na pewno po mnie. Na pewno. Cholera, co robić?
Mówił coraz głośniej, w jego głosie słychać było panikę. Vera zlodowaciała. Spojrzała w lustro i zobaczyła, że ręce jej zbielały od ściskania słuchawki.
— Nic nie rób, Anders, zaczekaj na mnie. Zaraz tam będę.
— Okej, ale pośpiesz się. To nie jest tak jak zwykle, kiedy jest jeden samochód z glinami. Teraz są trzy, mają włączone koguty i syreny. Cholera…
— Anders, posłuchaj mnie. Oddychaj głęboko i uspokój się. Odkładam słuchawkę i biegnę do ciebie.
Udało jej się trochę go uspokoić. Vera odłożyła słuchawkę, zarzuciła palto i wybiegła, nie myśląc nawet o zamknięciu drzwi na klucz.
Pobiegła przez parking za dawnym postojem taksówek, a potem skrótem koło tylnego wejścia do sklepu spożywczego Evy. Zaraz jednak musiała zwolnić. Do domu Andersa dotarła dopiero po prawie dziesięciu minutach.
Trafiła na moment, gdy dwóch barczystych policjantów wyprowadzało go z bloku. W kajdankach. Chciało jej się krzyczeć, ale na widok sąsiadów patrzących z okien jak sępy zdusiła w sobie ten krzyk. Nie zafunduje im dodatkowego przedstawienia. Jedyne, co jej pozostało, to godność. Nienawidziła obmawiania oblepiającego jak guma do żucia. Teraz będą mieli nową pożywkę. Przecież wiedziała, co mówią — biedna Vera, najpierw mąż utonął, potem syn stoczył się przez wódkę. A taki z niej porządny człowiek. Bardzo dobrze wiedziała, że tak właśnie mówią. Wiedziała też, że zrobi wszystko, by zminimalizować szkody. Tylko nie wolno jej się załamać, bo wtedy wszystko runie jak domek z kart. Zwróciła się do stojącej najbliżej policjantki, drobnej, jasnowłosej kobiety, do której jakoś nie pasował policyjny mundur. Nie przyzwyczaiła się do nowych porządków, do tego, że kobiety mogą pracować w każdym zawodzie.
— Jestem matką Andersa Nilssona. Co się stało? Dokąd go zabieracie?
— Niestety nie mogę powiedzieć. Proszę zwrócić się do komisariatu w Tanumshede. Wieziemy go do tamtejszego aresztu.
Serce jej zamarło. Domyśliła się, że tym razem nie chodzi o pijacką awanturę. Samochody policyjne odjeżdżały jeden za drugim. W ostatnim zobaczyła Andersa. Siedział na tylnym siedzeniu między dwoma policjantami. Odwrócił się i patrzył na nią, dopóki nie zniknęła z pola widzenia.
Patrik widział samochód wiozący Andersa Nilssona w kierunku Tanumshede. Osobiście był zdania, że to przesada używać tak znacznych sił, ale Mellberg chciał przecież przedstawienia. W związku z tym wezwał dodatkowe posiłki z Uddevalli. Według Patrika oznaczało to, że czterech z sześciu policjantów marnowało czas.
Na parkingu została kobieta wpatrująca się w odjeżdżające samochody.
— To matka sprawcy — odezwała się asystentka Lena Waltin z policji w Uddevalli. Ona również została na miejscu, żeby razem z Patrikiem przeprowadzić rewizję w mieszkaniu Andersa.