— Jest pani pewna, że to był Anders Nilsson? Żadnych wątpliwości?
— O, nie. Tego łobuza zawsze rozpoznam. Bywał tu w piątek i świątek, a jak nie tu, to z pijakami na rynku. Zupełnie nie rozumiem, co mógł mieć wspólnego z Alexandrą Wijkner. Ta dziewuszka miała klasę. Piękna była i dobrze wychowana. Jak była mała, często do mnie wpadała na sok i bułki. O tu, na tej kanapie sobie siadała, często razem z córeczką Torego, jak jej było…?
— Erika — powiedział Patrik z pełnymi ustami. Zrobiło mu się gorąco na sam dźwięk tego imienia.
— Erika, właśnie. Też miła dziewuszka, ale nie to co Alexandra, ona to co innego. Jakby od niej bił blask. Ale potem coś się stało… Już tu nie zaglądała, ledwo się kłaniała. W kilka miesięcy później wyprowadzili się do Göteborga. Potem jej nie widywałam, aż parę lat temu zaczęła przyjeżdżać na weekendy.
— A przedtem Carlgrenowie tu nie bywali?
— Nigdy. Ale o dom dbali. Przychodzili różni rzemieślnicy, malarze i stolarze, Vera Nilsson sprzątała dwa razy w miesiącu.
— Nie wie pani, co się stało przed wyprowadzką Carlgrenów, że Alex tak się zmieniła? Była jakaś awantura rodzinna czy coś w tym rodzaju?
— Różnie się mówiło, zawsze są jakieś plotki, ale nie warto nawet powtarzać. Są tu tacy, którym się wydaje, że wiedzą wszystko o innych, ale przecież nikt nie wie na pewno, co się dzieje w czterech ścianach cudzego domu. Więc i ja nie będę snuć domysłów, bo nie ma z tego żadnego pożytku. Proszę się częstować, nie próbował pan jeszcze moich bezików.
Patrik zastanowił się i stwierdził, że zostało mu trochę miejsca na bezika.
— Co jeszcze pani widziała? Widziała pani na przykład, jak Anders Nilsson wychodził?
— Nie, tamtego wieczoru już go nie widziałam. Ale potem, w tygodniu, widziałam kilka razy, jak wchodził do domu. Dziwne. Z tego, co słyszałam, ona już wtedy nie żyła, prawda? A w takim razie co on tam robił?
To samo pomyślał Patrik. Pani Petrén spojrzała na niego wyczekująco.
— No i co, smakowało?
— W życiu nie jadłem tak dobrych wypieków. Jak się pani udało tyle tego wyczarować? Od mojego telefonu do przyjazdu minął ledwie kwadrans. Musiałaby pani być Supermanem, żeby w tym czasie zdążyć upiec to wszystko.
Pani Petrén z dumą przyjęła te pochwały.
— Przez trzydzieści lat prowadziliśmy z małżonkiem cukiernię we Fjällbace i mam nadzieję, że nauczyłam się co nieco. Trudno pozbyć się starych przyzwyczajeń, więc nadal wstaję o piątej rano i codziennie coś piekę. Czego nie zjedzą dzieci albo te staruchy, co przychodzą w odwiedziny, dostają ptaki. Poza tym przyjemnie jest wypróbowywać nowe przepisy. Tyle dziś ciekawych wypieków, dużo smaczniejszych od suchych ciasteczek, które kiedyś piekliśmy w wielkich ilościach. Znajduję przepisy w różnych pismach o gotowaniu, a potem trochę przerabiam według własnego uznania.
Wskazała ręką wielką stertę pism o gotowaniu piętrzących się na podłodze. Było tam kilka roczników. Sądząc po ich cenach, pani Petrén musiała sobie odłożyć sporą sumkę z czasów cukierni. Nagle przyszło mu coś do głowy.
— Nie wie pani, czy rodziny Carlgrenów i Lorentzów łączyło coś poza tym, że Karl-Erik u nich pracował? Czy utrzymywali stosunki towarzyskie?
— Lorentzowie z Carlgrenami? Broń Boże! W jednym tygodniu musiałyby chyba wypaść dwa czwartki! Oni nie bywali u tych samych ludzi. To prawdziwa sensacja, że, jak słyszałam, Nelly Lorentz zjawiła się u Carlgrenów po pogrzebie.
— A syn? Ten, który zaginął. Nie wie pani, czy miał jakieś kontakty z Carlgrenami?
— Nie. Mam nadzieję, że nie miał. Wstrętne chłopaczysko. Podkradał nam ciastka z cukierni, ale mąż mu dał nauczkę. Tak go zwymyślał, że nie zostawił na nim suchej nitki. Potem oczywiście wparowała Nelly. Krzyczała i groziła, że naśle na męża policję. Szybko jej to wybił z głowy. Powiedział, że ma świadków, jak Nils kradł ciastka, więc jeśli chce dzwonić na policję, to proszę bardzo.
— Ale nic pani nie wiadomo o żadnych powiązaniach z Carlgrenami?
Potrząsnęła głową.
— Tak mi przyszło do głowy. Poza morderstwem Alex najbardziej dramatycznym wydarzeniem w tej okolicy było zaginięcie Nilsa, więc nigdy nie wiadomo… Zdarzają się dziwne zbiegi okoliczności. Nie mam więcej pytań, więc już podziękuję. Pyszne te wypieki, naprawdę. Przez kilka dni będę musiał się ograniczyć do surówek — powiedział Patrik, poklepując się po brzuchu.
— E, co tam będzie jadł paszę dla królików. Przecież rośnie jeszcze.
Patrik nie oponował, nie powiedział, że kiedy się ma trzydzieści pięć lat, rośnie jedynie obwód w pasie. Wstał z ławy, ale musiał natychmiast przysiąść, bo zrobiło mu się niedobrze. Opychanie się ciastkami nie było zbyt mądre.
Przechodząc przez pokój, uśmiechnął się lekko do tysiąca czterystu czterdziestu dwóch mieniących się i błyszczących mikołajów.
Wychodzenie z mieszkania trwało tak samo długo jak wchodzenie i Patrik musiał się powstrzymać, żeby idąc do drzwi, nie wyminąć pani Petrén. Bez dwóch zdań stara, ale jara z niej babcia. W dodatku jest wiarygodnym świadkiem. Znalezienie kolejnych kawałków tej układanki i oskarżenie Andersa Nilssona to tylko kwestia czasu. Na razie mieli tylko poszlaki, chociaż wyglądało na to, że zagadka została rozwiązana. A jednak coś nie dawało Patrikowi spokoju. Gdzieś w środku — obok ciastek — czuł niepokój wynikający z przeświadczenia, że najprostsze rozwiązania nie zawsze są prawdziwe.
Cudownie było odetchnąć świeżym powietrzem. Patrik poczuł się lepiej. Podziękował jeszcze raz i już wychodził, gdy pani Petrén wcisnęła mu coś do ręki, a potem zamknęła drzwi. Spojrzał z ciekawością na coś, co okazało się torbą pełną ciastek. Wśród nich leżała również niewielka figurka Świętego Mikołaja. Patrik chwycił się za brzuch i stęknął.
— Tak, Anders, nieciekawie to wygląda.
— Naprawdę?
— Naprawdę. Tylko tyle masz do powiedzenia? Siedzisz w gównie po samą szyję — to już wiesz?
— Ja nic nie zrobiłem.
— Gówno prawda! Nie truj dupy i nie opowiadaj głodnych kawałków! Wiem, że ją zamordowałeś, więc przyznaj się. Oszczędzisz kłopotu mnie, ja oszczędzę tobie. Kapujesz?
Mellberg i Anders siedzieli w pokoju przesłuchań komisariatu w Tanumshede, gdzie w odróżnieniu od komisariatów z amerykańskich seriali nie było weneckiego lustra, przez które można śledzić przebieg przesłuchania. Przebywanie sam na sam z przesłuchiwanym było absolutnie sprzeczne z regulaminem, ale, do cholery, kto by się tym przejmował. Ważny jest wynik. Skoro Anders nie domaga się obecności adwokata ani nikogo innego, dlaczego Mellberg miałby się przy tym upierać?
Pokój był nieduży. Przy nagich ścianach stało niewiele mebli. Stół i dwa krzesła, zajmowane teraz przez Andersa Nilssona i Bertila Mellberga. Anders rozwalił się nonszalancko. Ręce splótł na kolanach, a długie nogi wyciągnął pod stołem. Mellberg pochylał się nad stołem, tak blisko Andersa, jak to było możliwe, zważywszy na bijącą od niego woń — daleką od miętowej świeżości. Na tyle blisko jednak, by podczas pokrzykiwania na Andersa pryskać mu śliną na twarz. Anders nie zwracał na to uwagi i nawet nie wycierał twarzy. Traktował komisarza jak utrapioną muchę, tak nieważną, że niewartą machnięcia ręką.
— Obaj wiemy, że zabiłeś Alexandrę Wijkner. Postarałeś się, żeby łyknęła tabletki nasenne, włożyłeś do wanny i przeciąłeś tętnice, a potem spokojnie patrzyłeś, jak się wykrwawia na śmierć. Więc może to sobie uprościmy, czyli ty się przyznajesz, a ja piszę.