Do Eriki dotarło wreszcie, co powiedział. Anders nie ma już alibi. Wprawdzie nigdy nie było za mocne, ale policja nie mogła go podważyć. Teraz można go ponownie zatrzymać. Patrik kiwnął głową, zadowolony, że Erika rozumie.
— Ale przecież ty nie wierzysz, że Anders jest sprawcą — powiedziała Erika.
— Rzeczywiście, nie wierzę. Ale po pierwsze zdarza mi się mylić, chociaż rozumiem, że trudno ci w to uwierzyć. — Mrugnął do niej. — Po drugie, jeśli się jednak nie mylę, to mogę dać głowę, że Anders wie znacznie więcej, niż mówi. Teraz będzie można go mocniej przycisnąć.
Patrik rozglądał się po sypialni za swoimi ubraniami. Leżały porozrzucane po całym pokoju. Co gorsza, odkrył, że wciąż ma na nogach skarpetki. Liczył jednak, że w ogniu namiętności Erika nie zauważyła białych skarpetek z napisem „Tanumshede IF”, bo trudno kreować się w nich na boga seksu.
Zaczęło mu się śpieszyć. Wciągnął spodnie, ale koszulę zapiął tak niedbale, że musiał ją rozpiąć i klnąc, zacząć od początku. W pewnej chwili zdał sobie sprawę, jakie wrażenie może sprawiać jego pośpieszne wyjście. Usiadł na brzegu łóżka, chwycił Erikę za ręce i spojrzał jej prosto w oczy.
— Przepraszam, że się tak zrywam, ale naprawdę muszę. Chcę, żebyś wiedziała, że to była dla mnie najcudowniejsza noc w życiu i nie mogę się doczekać następnego spotkania. Chcesz się spotkać?
To, co się między nimi zawiązało, było wciąż bardzo kruche i delikatne. Patrik wstrzymał oddech, czekając na odpowiedź. Kiwnęła tylko głową.
— Wrócę do ciebie po pracy, dobrze?
Erika znów kiwnęła głową. Patrik nachylił się i pocałował ją.
Kiedy wychodził z sypialni, Erika siedziała na łóżku z podkurczonymi nogami, otulona kołdrą. Przez okrągłe okienko w skosie dachu wpadały promienie słońca, tworząc wokół jej jasnej głowy coś w rodzaju aureoli. Nigdy nie widział nic piękniejszego.
Od mokrego śniegu zamokły mu mokasyny, obuwie odpowiednie raczej na lato. Ale alkohol był skutecznym lekarstwem na zimno, więc wybór między kupnem butów zimowych a butelki wódki był dosyć oczywisty.
Tego środowego poranka powietrze było tak czyste i przejrzyste, a światło słońca tak delikatne, że Bengt Larsson poczuł w piersi coś, czego już dawno nie doświadczał. Stan przypominający pogodę ducha. Zastanawiał się, co go mogło wywołać w taki zwykły poranek. Zatrzymał się, zamknął oczy i wciągnął powietrze. Gdyby w jego życiu mogło być więcej takich poranków…
Bengt Larsson dobrze wiedział, kiedy znalazł się na rozdrożu. Mógłby nawet podać dokładną godzinę. Miał wszelkie dane, żeby mu się w życiu powiodło. Nikt się nad nim nie znęcał, nie cierpiał biedy, głodu, nie narzekał na brak miłości. Pretensje mógł mieć tylko do siebie — za głupotę i zadufanie w sobie. Oczywiście była też dziewczyna.
Miał siedemnaście lat i cokolwiek robił, wszystko kręciło się wokół dziewczyn. Ale Maud była wyjątkowa. Pulchna blondynka udająca niewiniątko, grała na jego słabościach jak na skrzypcach. „Bengt, skarbie, muszę mieć…”, „Mój kochany, nie mógłbyś mi kupić…”. Wzięła go na smycz, a on posłusznie to znosił. Nie nadążał. Wydawał na nią wszystko, co zarobił. Pokazywała palcem i bez słowa kupował jej eleganckie ubrania, perfumy. Kiedy już dostała, o co prosiła, zaczynała prosić o kolejną jedyną rzecz, która ją uszczęśliwi.
Maud była jak gorączka, jak choroba. Zanim się zorientował, już stracił rozeznanie, o co jej właściwie chodzi. A kiedy skończył osiemnaście lat, oznajmiła mu, że nie wyobraża sobie, by miała z nim jeździć samochodem innym niż cadillakiem kabrioletem. Samochód kosztował więcej, niż Bengt był w stanie zarobić przez cały rok. Przez wiele bezsennych nocy zastanawiał się, skąd wziąć pieniądze. Maud tymczasem wydymała usta, dając coraz wyraźniej do zrozumienia, że znajdzie sobie takiego, który da jej to, na co zasługuje. Do bezsennych nocy doszła jeszcze zazdrość — i w końcu nie wytrzymał.
Dziesiątego września 1954 roku, dokładnie o czternastej, wkroczył do banku w Tanumshede uzbrojony w stary wojskowy pistolet ojca, trzymany przez wiele lat w domu, i w naciągniętej na twarz pończosze. Nie poszło tak, jak planował. Wprawdzie kasjer pośpiesznie wrzucił banknoty do torby, ale nawet w przybliżeniu nie tyle, na ile Bengt liczył. W dodatku jeden z klientów, ojciec kolegi z klasy, rozpoznał go mimo pończochy. Policja zjawiła się już w godzinę po napadzie i znalazła torbę z pieniędzmi w jego pokoju pod łóżkiem. Bengt nigdy nie zapomniał wyrazu twarzy matki. Umarła wiele lat temu, ale jej oczy wciąż go prześladowały, zwłaszcza kiedy był na ciężkim kacu.
Trzy lata spędzone w więzieniu zniweczyły nadzieje na przyszłość. Kiedy wyszedł na wolność, Maud dawno zdążyła zniknąć. Nie wiedział gdzie, ale już mu nie zależało. Dawni koledzy zdążyli przez ten czas pójść dalej, mieli pracę, rodzinę i nie chcieli mieć z nim nic wspólnego. Ojciec zginął w wypadku, gdy Bengt był jeszcze w więzieniu. Wprowadził się do matki i zaczął szukać pracy, ale wszędzie spotykał się z odmową. Nikt go nie chciał. Do szukania przyszłości na dnie butelki pchnęły go ludzkie spojrzenia.
Komuś, kto wzrastał w poczuciu bezpieczeństwa w niewielkiej społeczności, gdzie wszyscy kłaniają się sobie na ulicy, wykluczenie sprawiało wręcz ból fizyczny. Myślał nawet, żeby się wyprowadzić z Fjällbacki, ale dokąd miałby pojechać? Prościej było zostać i schować się za alkoholową mgłą.
Z Andersem dogadali się od razu. Biedne z nich skurczysyny, tak o sobie mówili, śmiejąc się gorzko. Bengt żywił do Andersa niemal ojcowskie przywiązanie i żałował go bardziej niż siebie. Często myślał, że chciałby coś zrobić, by życie Andersa zmieniło się na lepsze, ale znał uwodzicielską moc wódki i zdawał sobie sprawę, że wyrwanie się z objęć tak wymagającej kochanki z biegiem lat staje się niemożliwe. Zabiera wszystko, nie dając w zamian nic. Mogą sobie tylko towarzyszyć i pocieszać się nawzajem.
Chodnik przed klatką Andersa był starannie odśnieżony i wysypany piaskiem. Nie musi zatem, jak często się zdarzało tej surowej zimy, dreptać po lodzie ostrożnie — ze względu na butelkę wciśniętą za pazuchę.
Wejście na drugie piętro do mieszkania Andersa było nie lada wyzwaniem. Wielokrotnie musiał przystawać, żeby zaczerpnąć tchu, a dwa razy nawet pociągnął dla wzmocnienia łyk z butelki. Kiedy wreszcie stanął przed drzwiami Andersa, sapał ciężko i musiał na chwilę oprzeć się o framugę, nim otworzył drzwi. Wiedział, że nigdy nie były zamykane na klucz.
W mieszkaniu panowała cisza. Może Andersa nie ma? Kiedy spał, jego głęboki oddech i chrapanie słychać było już w przedpokoju. Bengt zajrzał do kuchni. Nic, ta sama hodowla bakterii, co zwykle. Drzwi do łazienki były otwarte na oścież. Tam również nie było nikogo. Kiedy skręcał do pokoju, paskudne przeczucie ścisnęło mu żołądek. Potem stanął jak wryty. Butelka wypadła mu z ręki na podłogę, ale nie zbiła się.
Najpierw zobaczył nogi kawałek nad podłogą. Kołysały się lekko — jak wahadło. Anders był w spodniach, ale tors miał nagi. Głowa zwisała mu pod dziwnym kątem. Twarz miał spuchniętą i siną, język wystawał z ust, zbyt duży, żeby się w nich zmieścić. Był to najżałośniejszy widok, jaki Bengt widział w życiu. Zawrócił i powoli wyszedł z mieszkania, ale najpierw zabrał butelkę. Próbował po omacku chwycić się czegoś, ale trafiał w pustkę. Ratunek znalazł tam gdzie zawsze. Usiadł na progu mieszkania Andersa, przytknął butelkę do ust i zapłakał.