— Przyjedzie ekipa z zakładu medycyny sądowej. Właśnie wyjeżdżają z Göteborga. Mamy niczego nie ruszać. Proponuję, żebyśmy na nich zaczekali na zewnątrz.
Wyszli do przedpokoju. Lena wyjęła klucz, który tkwił w zamku od środka, i zamknęła mieszkanie. Na dworze panował przenikliwy chłód. Lena i Patrik zaczęli przytupywać z zimna.
— Gdzie podziałaś Jannego?
Patrik pytał o kolegę, partnera Leny.
— Opieka nad dzieckiem.
— Jak to?
— Ma zwolnienie lekarskie na chore dziecko. Z powodu ostatnich oszczędności w policji nie było komu go zastąpić tak z marszu, więc jak przyszło wezwanie, musiałam przyjechać sama.
Patrik kiwnął głową w zamyśleniu. Skłonny był przyznać Lenie rację. Wiele przemawiało za tym, że chodzi o tego samego mordercę. Pośpieszne wnioski są wprawdzie ryzykowne, ale szansa, że w małej miejscowości pojawiło się dwóch zabójców, jest naprawdę znikoma. Jeśli do tego dodać bliskie powiązania między ofiarami, szansa ta malała niemal do zera.
Ekipa z Göteborga miała przyjechać za półtorej do dwóch godzin, więc aby nie zmarznąć, Patrik i Lena wsiedli do samochodu i włączyli ogrzewanie. Nastawili również radio. Przez dłuższy czas słuchali w milczeniu lekkiej popowej muzyki, mocno kontrastującej z okolicznościami. Po godzinie i czterdziestu minutach nadjechały oczekiwane posiłki. Lena i Patrik wyszli im na spotkanie.
— Mój kochany, nie moglibyśmy kupić sobie domu? Koło Badholmen jest dom na sprzedaż. Jedźmy go obejrzeć, dobrze? Widok stamtąd jest absolutnie fantastyczny, a na działce jest też szopa na łodzie. Kochany?
Złościło go marudzenie Lisy. Ostatnio ciągle tak było. Małżeństwo z nią byłoby znacznie przyjemniejsze, gdyby miała dość oleju w głowie, żeby się zamknąć i ładnie wyglądać. Ostatnio nawet jej duże jędrne piersi i okrągła pupa nie wydawały mu się warte zachodu. Marudziła coraz częściej, tak jak dziś, a wtedy gorzko żałował, że się ożenił, ulegając jej natarczywym prośbom.
Po raz pierwszy ujrzał ją w knajpce Pod Rudym Ormem w Grebbestad, gdzie pracowała jako kelnerka. Wszyscy kumple ślinili się na widok jej głębokiego dekoltu i długich nóg. Jan od razu wiedział, że musi ją mieć. Zazwyczaj dostawał, co chciał, i Lisa nie była wyjątkiem. Jan był niczego sobie, ale rozstrzygający moment nadchodził, gdy podawał nazwisko: Lorentz. W oczach kobiet zapalał się błysk i potem już szło jak po maśle.
Stracił głowę dla Lisy, a raczej dla jej ciała. Nigdy nie miał go dość i nawet nie słyszał jej wygłaszanych krzykliwym głosikiem nieustannych i niemądrych uwag. Jej atrakcyjność jeszcze rosła dzięki spojrzeniom innych mężczyzn, gdy zjawiał się z Lisą u boku. Wszelkie jej napomknienia o ślubie rozbijały się z początku o jego niechęć, bo już dostrzegł jej głupotę i wydała mu się mniej ponętna. Dopiero zdecydowany sprzeciw Nelly sprawił, że myśl o ślubie stała się wręcz nieodparta. Nie znosiła Lisy od pierwszej chwili i nie przepuściła żadnej sposobności, by to okazać. Dziecinny bunt doprowadził go do tego, co ma teraz. Teraz mógł tylko przeklinać własną głupotę.
Lisa wydęła wargi. Leżała na brzuchu w wielkim małżeńskim łożu. Była naga i starała się być bardzo uwodzicielska, ale już go to nie brało. Czekała na odpowiedź.
— Dobrze wiesz, że nie możemy się wyprowadzić od mamy, bo nie jest zdrowa. Zresztą nie może mieszkać sama w takim dużym domu.
Stał odwrócony plecami do Lisy i wiązał krawat przed lustrem toaletki. Widział w nim, jak Lisa marszczy gniewnie brwi. Nie było jej z tym ładnie.
— Czy ta jędza nie mogłaby się przeprowadzić do jakiegoś przyjemnego domu starców i przestać być ciężarem dla najbliższych? Nie może zrozumieć, że mamy prawo do własnego życia? Całymi dniami trzeba ją obsługiwać. Co ona ma z tego, że siedzi na tych swoich pieniądzach? Założę się, że jest zachwycona, że nas poniża i zmusza do schylania się po okruchy z pańskiego stołu. Czy ona zdaje sobie sprawę, ile ty dla niej robisz? Że najpierw harujesz w fabryce jak niewolnik, a potem do wieczora skaczesz koło niej w domu. Nawet się nie umie odwdzięczyć. Mogłaby dać nam najlepsze pokoje, ale woli sama rozwalać się w tych salonach, a my musimy mieszkać w suterenie.
Jan odwrócił się i spojrzał na nią zimno.
— Zdaje się, że zabroniłem ci mówić w ten sposób o mojej matce.
— O matce — prychnęła Lisa. — Chyba nie wierzysz, że traktuje cię jak syna. Dla niej nigdy nie będziesz niczym więcej jak przypadkiem charytatywnym. Gdyby nie zniknął jej ukochany Nils, prędzej czy później wyrzuciłaby cię na zbitą twarz. Jesteś dla niej wyjściem awaryjnym. Kto by się zgodził harować dla niej przez całą dobę praktycznie za darmo? W zamian masz tylko obietnicę, że jak kiedyś wykituje, dostaniesz jej pieniądze. Ale po pierwsze babsko może dożyć setki, a po drugie na pewno wszystko już zapisała na schronisko dla bezdomnych psów i śmieje się za naszymi plecami. Naprawdę, czasem głupi jesteś.
Lisa przewróciła się na wznak i oglądała swoje starannie wymanikiurowane paznokcie. Jan podszedł do niej spokojnie, przykucnął, okręcił na ręku długie jasne włosy zwisające poza krawędź łóżka i pociągnął, aż się skrzywiła z bólu. Nachylił się tak blisko, że poczuł jej oddech, i wysyczał:
– Żebyś nigdy więcej tak nie mówiła, słyszysz? Pewnego dnia te pieniądze naprawdę będą moje. Pytanie tylko, czy ty tu będziesz, żeby się nimi cieszyć.
Z zadowoleniem dostrzegł w jej oczach lęk. Widać było, jak w swoim ograniczonym, lecz chytrym umyśle przetwarza tę informację i dochodzi do wniosku, że pora zmienić taktykę. Lisa wyciągnęła się na łóżku, wydęła wargi i położyła ręce na piersiach. Palcami zataczała kółka dookoła brodawek, żeby stwardniały, i zamruczała:
— Przepraszam za te głupoty. Przecież wiesz, jaka jestem. Czasem mówię coś bez sensu. Mogę ci to jakoś wynagrodzić?
Ssała palec wskazujący, a potem opuściła rękę.
Jan poczuł, że jego ciało odpowiada na ten sygnał, i pomyślał, że do czegoś mu się przecież Lisa może nadać. Rozwiązał krawat.
Mellberg w zamyśleniu podrapał się w kroku, nie zauważając obrzydzenia, jakie ten gest wywołał u zgromadzonych w jego pokoju. Aby podkreślić powagę sytuacji, włożył garnitur. Był przyciasny, ale komisarz przypisał to temu, że został uprany w zbyt wysokiej temperaturze, gdy go ostatnio oddał do pralni. Nie potrzebował się ważyć, by wiedzieć, że nie przytył ani grama od czasu, gdy był w wojsku, więc nie będzie wyrzucał pieniędzy na nowy garnitur. Rzecz w dobrym gatunku jest ponadczasowa. Inna sprawa, że ci durnie z pralni nie znają się na swojej robocie, ale co na to poradzić?
Chrząknął, by przyciągnąć uwagę obecnych. Ucichło szuranie krzesłami ściągniętymi z całego komisariatu, umilkły rozmowy, spojrzenia zebranych skierowały się na zasiadającego za biurkiem komisarza. Mellberg zrobił uroczystą minę i patrzył w milczeniu na siedzących przed nim w półkolu współpracowników. Zamierzał wycisnąć z tej chwili wszystko, co się da. Spostrzegł, że Patrik wygląda na wyczerpanego. Pracownicy mają oczywiście prawo korzystać z czasu wolnego, jak chcą, ale w środku tygodnia można by wymagać, żeby nie przesadzali z zabawą i piciem. Mellberg skutecznie wyparł wspomnienie ćwiartki, którą wypił poprzedniego wieczoru. Zanotował w pamięci, by na osobności porozmawiać z młodym Patrikiem o zasadach obowiązujących w kierowanym przez niego komisariacie.
— Jak już wszyscy wiecie, we Fjällbace doszło do kolejnego morderstwa. Prawdopodobieństwo, że mamy do czynienia z dwoma zabójcami, jest znikome, więc sądzę, że można przyjąć, iż osoba, która zamordowała Alexandrę Wijkner, zamordowała również Andersa Nilssona.