– Z Erikiem Yorkie? Kto kogo zaprosił?
– A jak sądzisz? – jęknęła dziewczyna. Nareszcie się ożywiła. – Jasne, że on mnie. Nie wiedziałam, jak grzecznie mu odmówić. Zbrakło mi refleksu.
– I jak było? Dokąd poszliście po seansie? – Wiedziałam, że połknęła haczyk. – Opowiedz mi wszystko ze szczegółami!
Jessiki nie trzeba było dwa razy namawiać. Odetchnęłam z ulgą. Rozparta wygodnie w fotelu, wtrącałam w odpowiednich momentach „biedactwo”, „co za palant” i liczne monosylaby. Kiedy skończyła relację z randki z Erikiem, przeszła płynnie do porównywania go z Connerem.
Seans zaczynał się stosunkowo wcześnie, więc zadecydowała, że pójdziemy coś zjeść po wyjściu z kina. Było mi wszystko jedno – liczyło się tylko to, że nie muszę rozmawiać z Charliem o Jacksonville i terapii.
Podtrzymywałam monolog Jess podczas reklam, co pozwoliło mi nie zwracać na nie uwagi, więc na pierwszą przeszkodę natrafiłam, dopiero, kiedy zgasły światła. Po czołówce na ekranie poją – wiła się zakochana para. Młodzi spacerowali po plaży, okazując sobie czułość w wyjątkowo przesłodzony sposób.
Zdenerwowałam się. Tego nie przewidziałam. W pierwszym odruchu chciałam zakryć sobie uszy i zacząć coś nucić. Opanowałam się z trudem.
– Myślałam, że kupiłyśmy bilety na to coś o zombie – szepnęłam do Jessiki.
– I dobrze myślałaś.
– To, dlaczego nikt nikogo nie zjada jeszcze żywcem? – zaprotestowałam.
Koleżanka spojrzała na mnie z podejrzliwością graniczącą z zaniepokojeniem.
– Spokojnie. Wszystko w swoim czasie.
– Idę po popcorn. Chcesz coś ze sklepiku?
– Nie, dziękuję.
Ktoś warknął, żebyśmy się uciszyły.
W hallu kina wyliczyłam, że rozwinięcie wątku zajmie scenarzystom około dziesięciu minut i tyle też odczekałam cierpliwie, wpatrując się w zegar. Wróciwszy do sali, przystanęłam na progu, żeby się upewnić, czy miałam rację. Miałam – z głośników dochodziły przeraźliwe wrzaski.
– Przegapiłaś najważniejsze sceny – szepnęła Jessica, kiedy sadowiłam się na swoim miejscu. – Prawie wszyscy bohaterowie zmienili się już w zombie.
Była długa kolejka.
Podsunęłam jej pod nos wiaderko z popcornem. Nabrała pełną garść.
Na resztę filmu składały się brutalne sceny ataków zombie przeprowadzanych do wtóru krzyków pozostałej przy życiu garstki ludzi. Ich liczba kurczyła się w zastraszającym tempie.
Wydawać się mogło, że w tych okropnościach nie kryje się nic będącego w stanie wyprowadzić mnie z równowagi, ale mimo to poczułam się nieswojo. Dopiero w ostatnich minutach zrozumiałam, dlaczego.
W finale krwiożercze zombie, szurając nogami, podążało krok w krok za rozhisteryzowaną główną bohaterką. Kamera to pokazywała jej wykrzywioną strachem twarz, to znowu martwe, nieruchome oblicze zbliżającego się do niej potwora.
Nagle uzmysłowiłam sobie, które z nich bardziej przypominam.
Wstałam.
– Dokąd idziesz? – syknęła Jess. – Jeszcze góra dwie minuty.
– Muszę się napić – szepnęłam. Wybiegłam z sali, jakby mnie ktoś gonił.
Usiadłam na ławce przed wejściem do kina, usiłując nie myśleć o tym, co przed chwilą zauważyłam. Co za ironia! A więc skończyłam jako zombie? Co jak co, ale tego się nie spodziewałam.
Marzyłam kiedyś wprawdzie o zostaniu istotą rodem z horrorów, ale nie czymś tak groteskowym, co ożywiony trup!
Potrząsnęłam głową, chcąc odgonić wspomnienia. Zapuszczałam się na zakazany teren. Bałam się, że wpadnę w panikę.
Smutno było zdać sobie sprawę, że nie gra się już głównej roli kobiecej. Romans stulecia dobiegi końca.
Z budynku kina wyszła Jessica. Przystanęła. Pewnie zastanawia się, gdzie mnie szukać. Kiedy mnie zobaczyła, najpierw się ucieszyła, a zaraz potem zdenerwowała.
– Co, nie wytrzymałaś napięcia? – spytała ostrożnie.
– Tak. Tchórz ze mnie.
– To zabawne. Wcale nie wyglądałaś na przestraszoną. Nie słyszałam, żebyś, choć raz krzyknęła, chociaż ja darłam się cały czas jak głupia. Czemu wyszłaś?
Wzruszyłam ramionami.
– Za bardzo się bałam. Naprawdę.
Chyba ją przekonałam.
– Nigdy w życiu nie widziałam tak okropnego filmu – powiedziała. – Założę się, że będziemy miały dziś w nocy koszmary.
– Na sto procent – zgodziłam się, dbając o dobranie odpowiedniego tonu głosu. Też oczekiwałam koszmarów, tyle, że nie o zombie.
Jessica przyjrzała mi się uważniej i odwróciła wzrok. Najprawdopodobniej nie zawsze udawało mi się dobierać ton stosownie do sytuacji.
– Dokąd pójdziemy coś zjeść? – spytała.
– Zdaję się na ciebie.
Ruszyłyśmy. Jess zaczęła opowiadać o aktorze grającym główną rolę. Rozwodziła się nad jego urodą i wdziękiem. Potakiwałam dla zachowania pozorów, ale zupełnie nie pamiętałam go bez trupiej charakteryzacji.
Nie patrzyłam, dokąd idziemy – wpatrywałam się w czubki swoich butów – wiedziałam jedynie, że zrobiło się ciemniej i ciszej. Dlaczego ciszej, uświadomiłam sobie ze sporym opóźnieniem. Jessica zamilkła. Pomyślałam, że może się na mnie obraziła. Spojrzałam w jej stronę, modląc się, żeby moja mina sugerowała skruchę.
Jessica nie patrzyła na mnie, tylko prosto przed siebie. Była spięta i szła nienaturalnie szybko. Zauważyłam, że co jakiś czas zerka nerwowo na drugą stronę ulicy.
Rozejrzałam się. Wszystkie okoliczne sklepiki były już pozamykane. Pokonywałyśmy właśnie krótki nieoświetlony odcinek chodnika. Latarnie zaczynały się za kilkanaście metrów, a dalej przy tej samej ulicy dostrzegłam charakterystyczne żółte logo McDonalda. To on zapewne był celem naszego spaceru.
Po drugiej stronie ulicy znajdował się jedyny otwarty przybytek w najbliższej okolicy. Okna miał zasłonięte od środka, a ściany zewnętrze przyozdobione kolekcją neonów reklamujących różne gatunki piwa. Największy z nich, wiszący nad samym wejściem, głosił, że lokal nazywa się Jednooki Pete. Zaciekawiło mnie, czy wnętrze baru kryje inne pirackie akcenty.
Metalowe drzwi spelunki akurat się uchyliły – ktoś wychodził. W środku panował półmrok. Moich uszu dobiegł gwar głosów i odgłos kostek lodu uderzających o ścianki szklanek. Przy wejściu, oparci o mur stali czterej mężczyźni.
Zerknęłam na Jessicę. Nadal nie zwolniła tempa i wpatrywała się w szyld McDonalda. Nie wyglądała na wystraszoną – po prostu zachowywała ostrożność.
Nie myśląc, co robię, zatrzymałam się. Ci czterej mężczyźni mnie zaintrygowali. Czyżbym przeżywała deja vu? Ulica była inna, miasto i pora dnia te same. I jeszcze ta czwórka. Jeden z nich był nawet niski i ciemnowłosy. Kiedy przystanęłam, on pierwszy zwrócił na to uwagę. Stałam jak zaczarowana.
– Bella? – szepnęła Jessica. – Co ty wyrabiasz?
– Pokręciłam głową. Sama nie byłam pewna.
– Chyba ich znam… – wymamrotałam.
Co ja najlepszego wyprawiałam? Powinnam była uciekać przed tym wspomnieniem, gdzie pieprz rośnie, bronić się przed nim z całych sił, chronić się wewnętrznym paraliżem, bez którego nie potrafiłam funkcjonować. Dlaczego stawiałam właśnie lewą stopę na jezdni?
Czy nie byłby to zbyt duży zbieg okoliczności? Zmrużyłam oczy, starając się dopasować rysy twarzy najniższego z młodzieńców pod barem do tych, które miał mój napastnik sprzed niespełna roku. Zastanawiałam się, czy istnieje jakakolwiek szansa, że go rozpoznam. Z tamtego feralnego wieczoru pamiętałam raczej nie to, co widziałam, ale to, co czułam: napięcie w mięśniach nóg, kiedy podejmowałam decyzję, czy walczyć, czy uciekać; suchość w gardle uniemożliwiającą głośne wołanie o pomoc; paznokcie wbijające się w skórę dłoni, kiedy zacisnęłam je w pięść; ciarki, jakie mnie przeszły, kiedy brunet zwrócił się do mnie per „maleńka”…
– Nawet, jeśli nie miałam do czynienia z czwórką tych samych mężczyzn, co wtedy, nie dało się ukryć, że było w nich coś złowieszczego. Trudno było powiedzieć, skąd brało się to poczucie – może stąd, że ich nie znałyśmy, że mieli nad nami przewagę, że było ciemno? Jessice to wystarczało.