– No chodź! – zawołała za mną spanikowana.
Nie posłuchałam jej, zresztą moje stopy nie słuchały teraz nikogo. Szłam powoli przed siebie, kierowana bezsensownym im – pulsem. Nie rozumiałam, skąd się wziął, ale dawałam się mu prowadzić, bo po raz pierwszy od dawna coś we mnie czegoś chciało.
Zdziwiłam się, kiedy znienacka krew zaczęła mi szybciej krążyć w żyłach. Ach, adrenalina. Zapomniałam już, jak to jest. Nie wiedziałam jedynie, dlaczego się pojawiła, skoro nie czułam strachu. Może mojemu organizmowi starczało echo lęku sprzed roku? Dekoracje były te same – ciemna uliczka w Port Angeles i czterech nieznajomych.
Nie widziałam potrzeby, żeby się bać. Nie potrafiłam sobie wyobrazić niczego, czego mogłabym się bać. Była to jedna z nielicznych zalet utracenia wszystkiego, co było mi drogie.
Doszłam już do przerywanej linii na środku jezdni, kiedy Jess chwyciła mnie za łokieć.
– Bella, przestań! – szepnęła głośno. – Zgłupiałaś? Chcesz wejść do baru?
– Nie chcę wejść do żadnego baru – odpowiedziałam sennie, wyszarpując rękę.
– Chcę tylko coś sprawdzić…
– Coś sprawdzić? Co ty planujesz, do cholery? Oryginalną próbę samobójczą?
Słowo „samobójczą” przykuło moją uwagę. Spojrzałam Jess prosto w oczy.
– Nie chcę się zabić – oświadczyłam.
Nie kłamałam. Nawet we wrześniu nie rozważałam samobójstwa. Przez wzgląd na Charliego. I na Renee. Przysięgłam, też Komuś, że będę wystrzegać się głupich wyskoków. Tylko z tych trzech powodów jeszcze żyłam.
Przypomniawszy sobie, co obiecałam, poczułam wyrzuty sumienia, ale zaraz uznałam, że przyglądanie się obcym mężczyznom to samo, co podcinanie sobie żył. We własnej ocenie panowałam nad sytuacją.
Jess opuściła ręce. Wpatrywała się we mnie z przerażeniem. Uprzytomniłam sobie, że dziewczyna naprawdę ma mnie za samobójczynię i nie wie, jak mi pomóc.
– Idź coś zjeść – zachęciłam ją, wskazując na rozświetlonego McDonalda. – Dogonię cię.
Przeniosłam wzrok na młodzieńców spod baru. Przyglądali się z rozbawieniem. Moja towarzyszka nie próbowała mnie już zatrzymać. Zrobiłam kilka kroków do przodu.
– Bello, opanuj się!
Stanęłam jak wryta, bo to nie Jessica przywoływała mnie do porządku. Był to głos męski – głos doskonale mi znany i niezwykle piękny. Nawet przepojony gniewem zachwycał swoim aksamitnym tembrem.
Zaskoczyło mnie nie tylko to, kto mnie wolał, w pełni świadomie nie przywoływałam Jego imienia, ale i to, jak na ten fakt zareagowałam – nie padłam na kolana, nie wybuchłam płaczem, nie ugięłam się w pół z bólu. Ból wcale się nie pojawił.
Usłyszawszy rozkaz, raptownie oprzytomniałam. Odniosłam wrażenie, że dopiero, co wynurzyłam się z morskich głębin. Dopiero teraz zaczęły do mnie docierać wszystkie bodźce zewnętrzne. Wcześniej nie zauważałam ani tego, że moją twarz smaga ostry zimny wiatr, ani że przez uchylone drzwi baru rozlewają się różnorodne zapachy.
Rozejrzałam się zszokowana.
– Wracaj do Jessiki! – usłyszałam. Glos nadal był wzburzony. – Obiecałaś! Żadnych głupich wyskoków!
Nikogo przy mnie nie było. Jessica stała kilka metrów dalej. Miała szeroko otwarte oczy i usta. Nieznajomi pod murem zachodzili pewnie w głowę, czemu wyszłam na środek jezdni.
Nie rozumiałam, co jest grane. Nie było Go przy mnie, a jednak był – wyczuwałam Jego obecność, wyczułam ją po raz pierwszy od… od końca wszystkiego. Gniewał się, ponieważ bal się o mnie. Kiedyś dobrze znałam ten gniew – teraz wydawało mi się, że to „kiedyś” przydarzyło mi się w innym życiu.
– Dotrzymaj słowa! – upomniał mnie. Jego głos oddalał się jakby ktoś ściszał stopniowo radio.
Zaczęło budzić się we mnie podejrzenie, że dręczą mnie oma – my, wywołane najprawdopodobniej podobieństwem sytuacji, w której się znalazłam, do tej sprzed roku. Zwariowałam, po prostu zwariowałam. Słyszałam głosy, a miejsce łudzi słyszących głosy jest u czubków.
Istniało jeszcze inne, łagodniejsze wytłumaczenie: to moja podświadomość podsyłała mi to, za czym tęskniłam. Takie fantazje pozwalały zapomnieć na chwilę o bólu. Wyobrażałam, więc sobie, że właściciela aksamitnego głosu obchodzi to, jak nierozsądnie postępuję. Wyobrażałam sobie, że jest przy mnie, czuwa nade mną i zależy mu na mnie do tego stopnia, że denerwuje się, kiedy narażam się na niepotrzebne ryzyko. Wyobrażałam sobie to z taką intensywnością, że głos, który pragnęłam usłyszeć, głos wypowiadający odpowiednie formułki, zadźwięczał w moich uszach jak prawdziwy.
Podsumowując, albo byłam wariatką, albo nieuleczalną romantyczką – trzecia możliwość nie przychodziła mi do głowy. Mogłam mieć tylko nadzieję, że nie wymagam leczenia, a moja podświadomość wkrótce się uspokoi.
Miałam nadzieję, a nie pewność, bo moja reakcja na halucynacje nie była reakcją osoby zdrowej na umyśle. Kto inny by się przestraszył – ja czułam bezgraniczną wdzięczność. Tak bardzo bałam się wcześniej, że zapomniałam Jego głosu! Teraz byłam wdzięczna własnej podświadomości, że mimo wszystko przechowała go w swych zakamarkach.
Od tamtego spotkania w lesie nie pozwalałam sobie myśleć o Nim. Przywiązywałam dużą wagę do przestrzegania tego zakazu. Oczywiście zdarzało mi się go łamać – nie byłam święta – ale szło mi coraz lepiej. Potrafiłam unikać bólu przez kilka dni z rzędu. W wyniku tej strategii pogrążałam się w marazmie, wolałam otępienie i pustkę w głowie od rozpaczy i natłoku męczących myśli. – Tak bardzo przyzwyczaiłam się do wiązania pewnych wspomnień z bólem, że nie mogłam uwierzyć, że teraz również mnie spadnie. Dedukowałam, że skoro ustąpiło także odrętwienie zmysłów, muszę przygotować się na wiele cierpienia. Czekałam, wstrzymując oddech, aż nadejdzie fala. Nie nadchodziła.
Zrobiło mi się tylko smutno, że głos słabnie. Na tyle smutno, że podjęłam spontaniczną decyzję, by temu zaradzić. Nikt rozsądny nie prowokowałby na moim miejscu dalszych omamów, ale nie mogłam się powstrzymać. Chciałam coś wypróbować. Wysunęłam przed siebie stopę i przeniosłam na nią ciężar ciała.
– Wracaj do Jess! – warknął mój niewidzialny opiekun.
Odetchnęłam z ulgą. Właśnie to pragnęłam usłyszeć gniew. Sfabrykowany dowód na to, że właścicielowi głosu leży na sercu moje bezpieczeństwo. Byłam pełna podziwu dla możliwości swojego umysłu.
Wszystkie te rozważania na środku drogi zajęły mi zaledwie kitka sekund. Wyglądałam zapewne na kogoś, kto namyśla się, czy podejść do mężczyzn przy barze, czy nie. Żadna z przyglądających się mi osób nie przypuszczała nawet, że stoję tak, zastanawiając się, czy nie oszalałam.
– Cześć! – zawołał do mnie jeden z młodzieńców z nutką sarkazmu w głosie. Miał jasną cerę i jasne włosy. Sądząc po jego pozie, nie brakowało mu pewności siebie, co brało się najwyraźniej stąd, że uważał się za przystojniaka. Czy miał rację, tego nie miałam powiedzieć. Byłam uprzedzona.
Głos w mojej głowie warknął ostrzegawczo. Uśmiechnęłam się. Blondyn też się uśmiechnął. Wziął moją minę za przyzwolenie do dalszego nagabywania.
– Można w czymś pomóc? Zgubiłaś się? – Puścił do mnie perskie oko.
Zrobiłam większy krok, żeby pokonać wezbrany wodą rynsztok. Jej strumień połyskiwał czarno w ciemnościach.
– Nie, nie zgubiłam się.
Byłam już na tyle blisko a moje zmysły stały się na tyle wy ostrzone, że mogłam nareszcie przyjrzeć się dokładnie owemu niskiemu brunetowi, który przypominał mi napastnika sprzed roku. Nie, to nie był ten sam facet. Poczułam się perwersyjnie rozczarowana – rozczarowana, że to nie potwór, który osaczył mnie wtedy z kolegami w ciemnej przemysłowej ulicy.
Mój niewidzialny opiekun siedział cicho.
– Postawić ci drinka? – zaproponował nieśmiało brunet. Pochlebiało mu chyba to, że wybrałam jego, a nie blondyna.
– Jestem niepełnoletnia * – odpowiedziałam odruchowo.
Zbiłam go z pantałyku. Nie rozumiał, po co w takim razie do nich podeszłam.