Drugim powodem było dziwne, wzmocnione zbieżnością dat poczucie, że dzisiejszy dzień jest czymś w rodzaju powtórki. Tak mógłby zapewne wyglądać mój pierwszy dzień w szkole, gdybym tamtego popołudnia przed rokiem to ja była najbardziej niezwykłą osobą w stołówce.
W moich myślach pojawiło się ponownie pewne znamienne zdanie – nie rozbrzmiało, ale właśnie pojawiło się, tak jakbym je przeczytała:
Będzie tak, jakbyśmy nigdy się nie poznali.
Twierdząc, że mam jedynie dwa powody, żeby jechać tam, dokąd jechałam, w rzeczywistości okłamywałam samą siebie. Nie chciałam się przed sobą przyznać, że motywuje mnie coś jeszcze. Nie chciałam, bo była to motywacja godna szaleńca.
Prawda była taka, że pragnęłam raz jeszcze usłyszeć Jego głos. Pragnęłam zmusić swój umysł, by omamił mnie w ten sam sposób, co w piątkowy wieczór. Słyszałam Go wtedy tak niesamowicie wyraźnie, jakże inaczej niż wtedy, kiedy celowo przywoływałam wspomnienia. Co najważniejsze, przez tę krótką chwilę słuchałam Jego głosu, nie cierpiąc. Nie trwało to długo – ból się pojawił i byłam pewna, że i tym razem mnie odnajdzie, ale pokusa była nie do odparcia. Musiałam, po prostu musiałam odkryć, jak można prowokować tamtą halucynację choćby nie było to niczym innym, jak świadomym nasilaniem objawów choroby.
Miałam nadzieję, że kluczem do wywoływania omamów jest efekt deja vu. To, dlatego jechałam do Jego domu, miejsca, którego nie odwiedzałam od swoich feralnych urodzin.
Za oknami furgonetki, jak w dżungli, migały gęste zarośla Droga wiła się i wiła bez końca. Zniecierpliwiona, docisnęłam pedał gazu. Jak długo jeszcze? Czy las nie powinien już się skończyć? Droga tak zarosła, że znikły dawne punkty odniesienia.
A co, jeśli miałam nie znaleźć domu doktorostwa? Co, jeśli znikł ostatni namacalny dowód na ich istnienie?
Zadrżałam.
W tym samym momencie drzewa się rozstąpiły i wyjechałam na znajomą polanę. I tu Matka Natura nie próżnowała, zagarniając opuszczoną przez właścicieli połać ziemi, gdy tylko ci się wyprowadzili. Trawnik, aż po werandę, zarosły wysokie paprocie – rośliny tuliły się pierzastymi liśćmi do pni potężnych cedrów. Wydawać by się mogło, że cały teren wokół domu zalały sięgające mi po pas, intensywnie zielone fale.
Tak, dom stał tam, gdzie przedtem, i z zewnątrz nawet się nie zmienił, ale od bijącej z jego okien pustki ciarki przechodziły po plecach. Dopiero teraz wyglądał tak, jak przystało na siedzibę rodziny wampirów.
Zaparkowałam tuż przy ścianie lasu, rozglądając się niespokojnie. Bałam się podjechać bliżej.
Odczekałam kilkanaście sekund. Nic. Nic się nie działo. W mojej głowie nie odezwał się żaden głos.
Nie gasząc silnika, wysiadłam z samochodu. Pomyślałam, może, tak jak w piątek, muszę zrobić kilka kroków do przodu.
Warkot furgonetki dodawał mi otuchy. Mierząc wzrokiem ponura, ciemną fasadę, podeszłam powoli do balustrady werandy. Zatrzymałam się przy schodkach. Nie było sensu iść dalej, Nie wyczuwałam niczyjej obecności. Nie było tu ani Ich, ani Jego, żadnego śladu. Dom istniał, ale był tylko pustą skorupą i jako taki nie miał szans stać się celem poszukiwań w moich koszmarach.
Nie weszłam na werandę, nie chciałam zaglądać przez okna do środka. Nie byłam pewna, z jakim stanem wnętrza trudniej byłoby mi się pogodzić. Wolałam nie ryzykować.
Jeśli pokoje stały puste, wypełnione jedynie echem, na ich widok zabolałoby mnie pewnie tak, jak na pogrzebie babci, kiedy mama uparła się, że nie mogę zobaczyć wystawionego w trumnie ciała. Stwierdziła, że będzie dla mnie lepiej, jeśli zapamiętam starszą panią żywą, a nie nieruchomą i upudrowaną. Czy nie cierpiałabym jednak bardziej, gdyby, przeciwnie, nic się nie zmieniło? Gdyby kanapy stały dokładnie tam, gdzie je widziałam ostatnim razem, gdyby na ścianach wisiały wciąż te same obrazy, gdyby – wzdrygnęłam się – na podwyższeniu nadal bielał fortepian? Gorszym doświadczeniem byłoby jedynie odkrycie, że po domu nie zostało śladu.
Zapomniane, przykurzone sprzęty – porzucone. Tak jak ja. Obróciłam się na pięcie i ruszyłam w stronę furgonetki. Prawie biegłam. Nie miałam ochoty zostać w tym miejscu ani minuty dłużej. Spieszno mi było jak nigdy do świata ludzi, do Jacoba. Może zaczynałam się od niego uzależniać, tak jak wcześniej uzależniłam się ode odrętwienia? Miałam to gdzieś. Drogę do La Push pokona łam w rekordowym tempie. Jacob czekał na mnie na zewnątrz. Od razu zrobiło mi się lepiej. Patrząc w jego uśmiechnięte oczy, mogłam wreszcie normalnie oddychać. – Cześć!
– Cześć, Jacob!
Pomachałam też Billy'emu, który obserwował nas zza firanki.
– Chodźmy do garażu. – W głosie chłopaka słychać było niesłabnący entuzjazm.
Jakimś cudem udało mi się roześmiać.
– Naprawdę nie masz mnie jeszcze dosyć? – zapytałam. Musiał już się zorientować, jak desperacko łaknęłam towarzystwa.
Jacob poprowadził mnie ścieżką za dom.
– Nie. Jeszcze nie.
– Daj mi znać, kiedy stwierdzisz, że nadużywam twojej gościnności, dobrze? Nie chcę się narzucać.
– Załatwione. – Zaśmiał się gardłowo. – Ale uprzedzam możesz się nieźle naczekać.
Kiedy weszliśmy do garażu, wydalam okrzyk zachwytu. Stojący na środku wolnej przestrzeni czerwony motor wyglądał już jak motocykl, a nie kupa brudnego złomu.
– Jake, jesteś niesamowity!
Znowu się zaśmiał.
– Jak mam jakiś cel, nie umiem odpuścić – przyznał. Nagle posmutniał. – - Gdybym miał trochę oleju w głowie, dokręcałbym mu jedną śrubkę dziennie.
– Dlaczego?
Wbił wzrok w podłogę. Nie odzywał się tak długo, że zaczęłam już wątpić, czy usłyszał moje pytanie.
– Bella, gdybym powiedział ci, że nie umiem naprawić tych motorów, to jakbyś zareagowała?
Tak jak Jacob przede mną, nie odpowiedziałam od razu. Zerknął na mnie, żeby zobaczyć moją minę.
– Hm… Powiedziałabym, że to wielka szkoda, ale że pewnie znajdziemy sobie coś innego do roboty. W ostateczności moglibyśmy razem odrabiać lekcje.
Chłopak wyraźnie się rozluźnił. Przykucnął przy motorze i podniósł z ziemi klucz.
– Będziesz do mnie wpadać, nawet jak już je skończę?
– To o to ci chodzi? – Pokręciłam głową. – Wykorzystuję go, a ten jeszcze się doprasza. No jasne. Jeśli tylko mi pozwolisz, będę cię odwiedzać regularnie.
Licząc na to, że spotkasz tu Quila? – zażartował.
– Kurczę, wydało się.
Parsknął śmiechem.
– Naprawdę lubisz spędzać ze mną czas? – spytał nieśmiało.
– Nawet bardzo. Sam zobaczysz. Jutro po szkole muszę iść do pracy, ale w środę, obiecuję, wyciągnę cię z tego garażu na całe popołudnie.
– Co będziemy robić?
– Jeszcze nie wiem. Możemy pojechać do mnie, żeby motory cię nie kusiły. Weź ze sobą zeszyty i podręczniki – założę się, że masz zaległości. Sama je mam.
– O niczym tak nie marzyłem, jak o wspólnym kuciu. – Skrzywił się. Ciekawa byłam, ile spraw zaniedbał od soboty, żeby móc ze mną przebywać.
– Nie kręć nosem – powiedziałam. – Od czasu do czasu trzeba będzie zachowywać się odpowiedzialnie. Inaczej Charlie i Billy dobiorą się nam do skóry.
– Rozchmurzył się. Spodobało mu się chyba słówko „nam”. Byliśmy partnerami,.
– Jedna sesja w tygodniu? – zasugerował.
Policzyłam w myślach liczbę ćwiczeń, które mi tego dnia zadano. – Dwie, lepiej dwie.
Chłopak sięgnął do papierowej torby leżącej nieopodal skrzynki na narzędzia i wyciągnął dwie puszki z jakimś gazowanym napojem. Otworzył dla mnie i dla siebie. Wznieśliśmy toast.
– Za bycie odpowiedzialnym – oświadczył uroczyście – dwa razy w tygodniu.
– Za bycie nieodpowiedzialnym w pozostałe dni – dodałam. Jacob uśmiechnął się szeroko i przytknął swoją puszkę do mojej.