– Tutaj jest pokój Pina.
Pokoik był pełen książek i czasopism, pod oknem stał stoliczek zawalony kartkami.
– Dokąd poszedł Pino?
– Pojechał do Raccadali. Ma próbę sztuki Martoglia, tej o ścięciu świętego Jana. Mój syn kocha teatr.
Montalbano podszedł do stolika. Zauważył, że Pino pisze komedię – na kartce widać było serię kwestii. Ale na widok imienia jednej z postaci komisarzowi krew uderzyła do głowy.
– Czy mogłaby mi pani podać szklankę wody?
Kiedy tylko kobieta wyszła, złożył kartkę i wsunął ją do kieszeni.
– Koperta – przypomniała gospodyni, wracając ze szklanką w ręce.
Montalbano wykonał znakomitą pantomimę, którą Pino, gdyby tu był, na pewno umiałby docenić: włożył dłonie do kieszeni spodni, następnie – bardziej nerwowo – do kieszeni marynarki, udał zaskoczenie, wreszcie uderzył się w czoło.
– Ale ze mnie idiota! Zostawiłem w biurze! Kwestia pięciu minut, proszę pani. Już po nią idę i natychmiast wracam.
Wskoczył do samochodu i wyjął skradzioną kartkę. To, co z niej wyczytał, zastanowiło go. Uruchomił silnik i odjechał. Ulica Lincolna 102. W swoim zeznaniu Saro przynajmniej podał numer mieszkania. Komisarz wyliczył, że śmieciarz-geometra powinien mieszkać na szóstym piętrze. Brama była otwarta, lecz winda nie działała. Sześć pięter musiał pokonać na własnych nogach, lecz przynajmniej miał tę satysfakcję, że dobrze wyliczył: na wypolerowanej tabliczce widniał napis: MONTAPERTO BALDASSARE. Otworzyła mu drobna młoda kobieta o niespokojnym spojrzeniu, z dzieckiem na ręku.
– Czy jest Saro?
– Poszedł do apteki po lekarstwa dla dziecka, ale zaraz wróci.
– Jest chore?
Kobieta bez słowa wyciągnęła ręce, żeby mógł sam zobaczyć. Chłopiec był chory, i to jeszcze jak: skórę miał żółtą, policzki wklęsłe, a wielkie, przedwcześnie dojrzałe oczy wpatrywały się w komisarza ze złością. Montalbanowi zrobiło się przykro, cierpienie dzieci sprawiało mu ból.
– Co z nim?
– Lekarze nie potrafią znaleźć odpowiedzi. A kim pan jest?
– Nazywam się Virduzzo, jestem księgowym w „Splendorze”.
Kobieta poczuła ulgę. W mieszkaniu panował nieład; od razu było widać, że żona Sara za bardzo musiała zajmować się dzieckiem, żeby dbać o porządek.
– Czego pan chce od Sara?
– Wydaje mi się, że naliczając mu pensję, popełniłem błąd, i to na jego niekorzyść. Chciałbym zobaczyć kopertę, którą dostał.
– Jeśli o to chodzi – odparła kobieta – Saro wcale nie jest tu potrzebny. Kopertę sama mogę panu pokazać. Proszę wejść.
Montalbano poszedł za nią, miał w zanadrzu jeszcze jeden pretekst, żeby zatrzymać się do powrotu jej męża. W sypialni unosił się nieprzyjemny zapach, przypominający skwaśniałe mleko. Kobieta próbowała otworzyć najwyższą szufladę komody, ale bez skutku: mogła posługiwać się tylko jedną ręką, na drugiej trzymała małego.
– Proszę pozwolić, pomogę pani – zaproponował Montalbano.
Kiedy się odsunęła, szarpnął szufladę wypełnioną kartkami, rachunkami, receptami i paragonami.
– Gdzie są odcinki płac?
W tej chwili w progu sypialni stanął Saro. Nie słyszeli, jak wchodzi, drzwi mieszkania były otwarte. Na widok Montalbana natychmiast nabrał przekonania, że komisarz poszukuje w jego mieszkaniu naszyjnika. Zbladł, zaczął drżeć, oparł się o framugę.
– Czego pan chce? – wymamrotał.
Widząc przerażenie męża, kobieta odezwała się, zanim Montalbano zdołał cokolwiek powiedzieć.
– Ależ to pan Virduzzo, księgowy! – prawie krzyknęła.
– Virduzzo? To komisarz Montalbano!
Kobieta zachwiał się, jakby miała upaść. W obawie, by nie skrzywdziła przy tym dziecka, komisarz pospieszył, żeby ją podtrzymać, a następnie pomógł jej usiąść na łóżku. Kiedy zaczął mówić, odniósł wrażenie, że słowa same wychodzą mu z ust, jakby nie rodziły się w jego mózgu. W przeszłości już kilkakrotnie doświadczył tego zjawiska; pewien obdarzony fantazją dziennikarz nazwał je „przebłyskiem intuicji, którym od czasu do czasu rozjaśnia się nasz policjant”.
– Gdzie ukryliście naszyjnik?
Saro zrobił krok do przodu. Cały sztywny, z wyjątkiem nóg, które były jak z galarety, podszedł do szafki nocnej, otworzył szufladę, wyciągnął z niej owinięty w papier gazetowy przedmiot i rzucił go na łóżko. Montalbano podniósł zawiniątko, poszedł do kuchni, usiadł i rozwinął papier. Ujrzał klejnot, zarazem prosty i wyrafinowany: prosty w projekcie wzoru, wyrafinowany w fakturze i szlifie osadzonych w nim diamentów. Saro podążył za komisarzem do kuchni.
– Kiedy to znalazłeś?
– W poniedziałek rano, na „pastwisku”.
– Mówiłeś o tym komuś?
– Nie, proszę pana, tylko mojej żonie.
– A czy ktoś cię wypytywał, czy znalazłeś właśnie taki naszyjnik?
– Tak, proszę pana. Filippo di Cosmo, człowiek Gege Gullotty.
– I co mu powiedziałeś?
– Że nie znalazłem.
– Uwierzył ci?
– Tak, proszę pana, chyba tak. I dodał, że gdybym przypadkiem znalazł, to muszę go o tym zawiadomić, a nie udawać cwaniaka, bo sprawa jest bardzo delikatna.
– Czy coś ci obiecywał?
– Tak, proszę pana. Że mnie zatłucze na śmierć, jeśli się okaże, że znalazłem naszyjnik i postanowiłem go zatrzymać, a pięćdziesiąt tysięcy, jeśli znajdę i oddam.
– Co chciałeś z nim zrobić?
– Chciałem zastawić. Tak postanowiliśmy, ja i Tana.
– Nie zamierzaliście sprzedać?
– Nie, proszę pana, nie był nasz. Chcieliśmy, żeby było tak, jak gdyby go nam pożyczono, nie chcieliśmy oszukać.
– Jesteśmy uczciwymi ludźmi – wtrąciła żona, która właśnie weszła ocierając oczy.
– Co planowaliście zrobić z pieniędzmi?
– Chcieliśmy je przeznaczyć na leczenie syna. Moglibyśmy go zawieźć daleko stąd, do Rzymu, do Mediolanu, gdziekolwiek, ważne, żeby tam byli mądrzy lekarze.
Zapadło dłuższe milczenie, po czym Montalbano poprosił kobietę o dwie kartki. Wyrwała je z zeszytu, w którym zapisywali wydatki. Jedną z kartek komisarz wręczył Sarowi.
– Zrób szkic, zaznacz mi dokładne miejsce, gdzie znalazłeś naszyjnik. Przecież jesteś geometrą.
Kiedy Saro rysował, na drugiej kartce Montalbano napisał:
Ja, niżej podpisany Montalbano Salvo, komisarz w Biurze Bezpieczeństwa Publicznego w Vigacie (prowincja Montelusa), oświadczam, że w dniu dzisiejszym otrzymałem z rąk pana Montaperto Baldassare, zwanego Sarem, naszyjnik z litego złota, z wisiorem w kształcie serca, również z litego złota, wysadzany diamentami, znaleziony przezeń w rejonie określanym jako „pastwisko” w trakcie wykonywania obowiązków operatora ekologicznego. Za zgodność…
Podpisał, lecz zawahał się, kiedy na dole strony miał postawić datę. Wreszcie podjął decyzję i napisał: „Vigata, 9 września 1993”. Również Saro właśnie ukończył rysunek. Wymienili się kartkami.
– Świetnie – powiedział komisarz, wpatrując się w szczegółowy plan.
– Ale tu jest błędna data – zauważył Saro – dziewiąty był w poniedziałek. Dziś jest jedenasty.
– Nie ma żadnego błędu. Przyniosłeś mi naszyjnik do biura tego samego dnia, w którym go znalazłeś. Był w twojej kieszeni, kiedy przyszedłeś do komisariatu, żeby powiedzieć, że odkryliście zwłoki Luparella, ale dałeś mi go potem, bo nie chciałeś, żeby zobaczył to twój kolega. Jasne?