– Zabił kogoś?
– Nie. Jedna kula zadrasnęła ramię niejakiego De Francesco.
– Dobrze, już jadę.
Kiedy Montalbano pędził na złamanie karku, przemierzając te dziesięć kilometrów, które dzieliło go od Vigaty, myślał o nauczycielu. Nie tylko znał Contina, lecz także łączył go z nim pewien sekret. Przed sześcioma miesiącami komisarz spacerował wzdłuż plaży, jak zwykł to czynić dwa, trzy razy w tygodniu, dochodząc do samej latami. Najpierw jednak wpadał do sklepiku Anselma Greco – nory, która stanowiła wyjątek na bulwarze zabudowanym sklepami odzieżowymi i barami połyskującymi od luster. Oprócz różnych niezwykłych rzeczy, jak figurki z terakoty czy zardzewiałe odważniki z dziewiętnastego wieku, Greco sprzedawał też cukierki i ziarna, łuskaną ciecierzycę i solone pestki dyni. Kto chciał, napełniał sobie nimi pudełeczko i odchodził. Tego dnia Montalbano doszedł do końca swej trasy. Pod samą latarnią zobaczył starszego mężczyznę, który siedział nieruchomo, ze spuszczoną głową, na cementowym falochronie, nie bacząc na wzburzone morze, które co chwila go opryskiwało. Komisarz przypatrzył mu się uważnie, żeby zobaczyć, czy mężczyzna trzyma wędkę, lecz on nie łowił, po prostu nic nie robił. W pewnej chwili wstał, szybko się przeżegnał i wspiął na palce.
– Stać! – krzyknął Montalbano.
Mężczyzna zastygł, myślał, że nikt go nie widzi. Komisarz podbiegł do niego w mgnieniu oka, złapał za kołnierz marynarki, podniósł i pociągnął w bezpieczne miejsce.
– I co miał pan zamiar zrobić? Zabić się?
– Tak.
– Ale dlaczego?
– Bo żona przyprawia mi rogi.
Montalbano nie spodziewał się takiego wyjaśnienia od człowieka, który na pewno przekroczył już osiemdziesiątkę.
– Ile lat ma pańska żona?
– Prawie osiemdziesiąt. A ja osiemdziesiąt dwa.
Absurdalna rozmowa w absurdalnej sytuacji. Komisarz nie miał ochoty jej ciągnąć, wziął więc starca pod rękę i poprowadził w kierunku miasta. Wtedy, chyba po to, żeby sytuacja stała się jeszcze bardziej nienormalna, mężczyzna się przedstawił.
– Pozwoli pan, nazywam się Giosue Contino, jestem emerytowanym nauczycielem szkoły podstawowej. A kim pan jest? Oczywiście, jeżeli ma pan ochotę zdradzić mi swoje nazwisko.
– Nazywam się Salvo Montalbano, jestem komisarzem policji w Vigacie.
– Ach, tak? To dobrze, że to właśnie pan. Niech pan powie tej kurwie, mojej żonie, że nie powinna przyprawiać mi rogów z Agatinem De Francesco, bo któregoś dnia zrobię coś, czego nie powinienem.
– Kim jest ten De Francesco?
– Kiedyś był listonoszem. Jest młodszy ode mnie, ma siedemdziesiąt sześć lat i emeryturę półtora raza wyższą od mojej.
– Czy pan jest pewny swoich podejrzeń, czy to tylko przypuszczenia?
– Pewny jak amen w pacierzu. Codziennie, po obiedzie, deszcz czy słońce, De Francesco przychodzi na kawę do baru, który się mieści na parterze mojego domu.
– No i?
– Jak długo pan pije jedną kawę?
Na chwilę Montalbano poddał się nieszkodliwemu szaleństwu starego nauczyciela.
– Zależy. Jeżeli nie siadam przy stoliku…
– Jak to „nie siadam”? On siada!
– Cóż, zależy, czy jestem umówiony i muszę zaczekać, czy chcę tylko zabić czas.
– Nie, mój drogi. Ten pije kawę tylko po to, żeby patrzeć na moją żonę, która patrzy na niego, i nie marnują żadnej okazji, żeby się w siebie wpatrywać.
Tymczasem weszli już do miasta.
– Gdzie pan mieszka?
– Na końcu alei, na placu Dantego.
– Pójdźmy od tyłu, tak będzie lepiej. – Montalbano nie chciał, żeby przemoczony i trzęsący się z zimna staruszek wzbudził ciekawość i pytania mieszkańców Vigaty…
– Wejdzie pan ze mną? Mogę pana poczęstować kawą – zaproponował nauczyciel, wyjmując z kieszeni klucze od bramy.
– Nie, dziękuję. Proszę się przebrać i wysuszyć.
Tego samego wieczoru wezwał De Francesca, byłego listonosza, drobnego i antypatycznego staruszka, który na sugestie komisarza zaskrzeczał opryskliwie:
– Będę pił kawę, gdzie mi się tylko podoba! Co, może nie wolno chodzić do baru, który jest w domu tego sklerotyka Contina? Dziwię się panu. Zamiast ścigać przestępców, prawi mi pan takie morały!
– Już po wszystkim – powiedział policjant, który pilnował, żeby gapie nie podchodzili do bramy domu na placu Dantego.
Przed drzwiami mieszkania stał brygadier Fazio, bezradnie rozkładając ręce. Pomieszczenia były w doskonałym porządku, aż lśniło. Stary Contino siedział na fotelu, z niewielką plamą krwi na wysokości serca. Rewolwer leżał na podłodze tuż obok fotela. Był to stary model pięciostrzałowego smitha and wessona, który pamiętał co najmniej czasy Buffalo Billa i który, niestety, wciąż jeszcze działał. Żona spoczywała na łóżku, również z plamą krwi na wysokości serca, z dłońmi zaciśniętymi na różańcu. Zanim zginęła, musiała się modlić. I Montalbano raz jeszcze pomyślał o kwestorze, który tym razem miał rację: tutaj śmierć rzeczywiście okazała swą godność.
Nerwowo, poirytowanym głosem wydał polecenia brygadierowi i kazał mu czekać na sędziego. Oprócz nagłego żalu poczuł również lekki wyrzut sumienia: a gdyby mądrzej pomógł nauczycielowi? Gdyby poinformował we właściwym momencie przyjaciół Contina i jego lekarza?
Długo spacerował po wybrzeżu i po ulubionym bulwarze, zanim uspokoił się na tyle, by wrócić do biura. Fazie dosłownie wychodził z siebie.
– Co jest? Co się stało? Sędzia jeszcze nie przyszedł?
– Przyszedł, zwłoki już, dawno zabrali.
– A więc co się tak gorączkujesz?
– Krew mnie zalewa, bo kiedy pół miasta się zleciało, żeby popatrzeć, jak strzela stary Contino, jakieś sukinsyny to wykorzystały i okradły dwa mieszkania, wyczyściły je na cacy. Wysłałem tam już czterech ludzi. Czekałem tylko na pana, żeby za nimi jechać.
– Dobrze, leć. Ja zostanę.
Zdecydował, że najwyższy czas wyciągnąć asa z rękawa. Mechanizm, który sobie obmyślił, musiał zadziałać bez zarzutu.
– Jacomuzzi?
– Co, do cholery! Skąd ten pośpiech? Nic jeszcze nie wiem o tym twoim naszyjniku. Za wcześnie.
– Rozumiem, że na razie nie możesz mi nic powiedzieć, zdaję sobie z tego doskonale sprawę.
– A więc czego chcesz?
– Prosić cię o największą dyskrecję. Sprawa naszyjnika nie jest wcale taka prosta, jak się wydaje. Może prowadzić do nieprzewidzianych wniosków.
– Oj, bo się obrażę! Jeżeli chcesz, żebym o czymś nie mówił, to przecież nie powiem nikomu, nawet Panu Bogu!
– Inżynier Luparello? Jest mi niewymownie przykro, że nie mogłem przyjść. Ale proszę mi wierzyć – naprawdę było to niemożliwe. Niech pan przeprosi w moim imieniu matkę.
– Proszę chwilę zaczekać, komisarzu.
Montalbano zastosował się do prośby.
– Pan komisarz? Mama mówi, że jeśli to panu odpowiada, to jutro o tej samej porze.
Odpowiadało mu, więc potwierdził termin.
8
Wrócił do domu zmęczony, z postanowieniem, że natychmiast położy się spać, lecz mimochodem, niemal odruchowo, włączył telewizor. Dziennikarz Televigaty omówił wydarzenie dnia – strzelaninę, która przed kilkoma godzinami wywiązała się między drugorzędnymi członkami mafii na peryferiach Miletty – a następnie poinformował, że w Montelusie spotkały się prowincjonalne władze partii, do której należał (a raczej już nie należał) inżynier Luparello. W czasach mniej burzliwych niż obecne, okazując zmarłemu należny szacunek, zebranie nadzwyczajne zwołano by nie wcześniej niż po upływie trzech dni od daty zgonu, lecz w chwili obecnej zawirowania polityczne wymuszały jasne i szybkie decyzje. Na sekretarza regionalnego wybrano więc jednogłośnie doktora Angela Cardamone, ordynatora oddziału ortopedii w szpitalu w Montelusie, człowieka, który był politycznym rywalem Luparella, lecz występował przeciw niemu zawsze lojalnie, odważnie i z otwartą przyłbicą. Te różnice poglądów – wedle słów komentatora – można było streścić w następujący sposób: inżynier opowiadał się za utrzymaniem koalicji, lecz przy udziale sił nowych, nie zdemoralizowanych polityką (czytaj: nie objętych jeszcze postępowaniem prokuratury), podczas gdy ortopeda skłaniał się ku czujnemu i ostrożnemu dialogowi z lewicą. Nowo wybrany sekretarz otrzymał wiele telegramów i telefonów z gratulacjami, również od opozycji. Występując przed kamerą, wydawał się wzruszony, ale i zdeterminowany. Oświadczył, że uczyni wszystko, żeby nie sprzeniewierzyć się świętej pamięci poprzednika, i na zakończenie obiecał, że odnowionej partii ofiaruje „swój aktywny wysiłek i wiedzę”.