Выбрать главу

„Co tam się dzieje?” – spytał siebie w duchu komisarz.

Postanowił udać się do samochodu i wyjąć broń ze schowka pod tablicą rozdzielczą. Prawie nigdy nie nosił przy sobie pistoletu, który zbyt mu ciążył, wypychając spodnie i marynarkę.

Kiedy Montalbano wrócił do fabryki, dźwięk nadal rozbrzmiewał. Przypominał brzęczenie, jakie niekiedy wydają przewody wysokiego napięcia, kiedy osiada na nich wilgoć, tyle że był bardziej zmienny i melodyjny. Czasami ustawał, żeby niebawem powrócić z nową modulacją. Plan, który narysował Saro, okazał się niezwykle dokładny, więc komisarz posługiwał się nim jak przewodnikiem. Szedł spięty, uważając, żeby nie potknąć się o kamienie i o żelastwo, które zaścielały wąski korytarz. Nagle przez szczelinę w wewnętrznym murze dostrzegł kątem oka mężczyznę krzątającego się po fabryce. Cofnął się – to oczywiste, że tamten też go zauważył. Nie było czasu do stracenia – nieznajomy na pewno miał wspólników. Montalbano rzucił się przed siebie, wyciągnął pistolet i krzyknął:

– Stać! Policja!

W ułamku sekundy zrozumiał, że intruz spodziewał się po nim tego ruchu – też stał wychylony do przodu, z pistoletem w dłoni. Montalbano strzelił, rzucając się na ziemię, i zanim upadł, wystrzelił jeszcze dwa razy. Zamiast tego, czego się spodziewał, czyli huku wystrzału wymierzonego w odpowiedzi, jęku czy oddalającego się tupotu stóp, usłyszał jedynie brzęk stłuczonego szkła. Nagle wszystko zrozumiał i dostał tak silnego ataku śmiechu, że aż nie mógł stanąć na nogi. Strzelał do siebie samego, do własnego odbicia w wielkim lustrze, zaśniedziałym i brudnym.

„O tym nikt się nie może dowiedzieć – pomyślał. – Musiałbym napisać prośbę o zwolnienie i wylaliby mnie z policji jak nic”.

Pistolet, który trzymał w dłoni, od razu wydał mu się śmieszny, wcisnął go więc za pasek od spodni. Przeciągłe echo wystrzałów i trzask tłukącego się szkła całkowicie zagłuszyły dźwięk, który teraz znowu rozbrzmiewał, często zmieniając ton. Wreszcie komisarz zrozumiał. To wiatr. Każdego dnia, również latem, tłukł o ten skrawek plaży i zawsze wieczorem zamierał, jak gdyby nie chciał przeszkadzać Gege w interesach. Wciskając się między metalowe konstrukcje, między przewody, to zerwane, to jeszcze napięte, w kominy miejscami podziurawione jak fujarka, wygrywał swój lament w wymarłej fabryce. Montalbano przystanął jak zaczarowany, żeby posłuchać jego muzyki.

Zanim dotarł do punktu, który zaznaczył Saro, minęło prawie pół godziny. Raz po raz musiał się wspinać po zwaliskach gruzu. W końcu stwierdził, że jest dokładnie na wysokości miejsca, w którym śmieciarz, po drugiej stronie muru, znalazł naszyjnik.

Spokojnie zaczął się rozglądać. Gazety i strzępy pożółkłego na słońcu papieru, chwasty, butelki po coca-coli (puszki były za lekkie, żeby przelecieć nad murem), butelki po winie, rozbite metalowe taczki, kilka opon, żelastwo, jakiś nieokreślony przedmiot, przegniła belka. A obok niej skórzana torebka w kształcie worka, elegancka, nowiusieńka, z podpisem stylisty. Nie pasowała do bałaganu, który panował dokoła. Montalbano ją otworzył. W środku były tylko dwa spore kamienie, najwyraźniej włożone jako balast, by łatwiej można było przerzucić torbę przez mur. Przyjrzał się jej dokładniej. Metalowe inicjały właścicielki zostały oderwane, ale na skórze widniały jeszcze ich ślady: „I” oraz „S”. Ingrid Sjostrom.

„Podają mi ją na srebrnej tacy” – pomyślał.

10

Pomysł, by przyjąć tak uprzejmie podaną tacę wraz z całą jej zawartością, przyszedł komisarzowi do głowy, gdy brał się do jedzenia obfitej porcji smażonej papryki, którą Adelina zostawiła w lodówce. Odszukał w książce numer telefonu Giacoma Cardamone. O tej porze Szwedka mogła być w domu.

– Sukam?

– Mówi Giovanni. Czy jest Ingrid?

– Ja prawdzić, ty czekać.

Próbował odgadnąć, z której części świata ta służąca przyfrunęła do domu rodziny Cardamone, ale nie potrafił wymyślić niczego sensownego.

– Cześć, wielka pało, jak się masz?

Głos był niski i ochrypły, zgodny z opisem Zita, komisarz jednak nawet w najmniejszym stopniu nie poddał się erotycznemu czarowi. Był zbity z tropu: ze wszystkich imion tego świata wybrał akurat to, którego właściciela Ingrid znała nawet z anatomicznej strony.

– No, co tak milczysz? Zasnąłeś ze słuchawką przy uchu? Dużo dziś posuwałeś, świntuszku?

– Proszę pani…

Ingrid natychmiast wyciągnęła odpowiedni wniosek, nie okazując zdziwienia czy zażenowania.

– To nie Giovanni?

– Nie.

– A więc kto?

– Jestem komisarzem policji, nazywam się Montalbano.

Spodziewał się gorączkowych pytań, ale spotkał go zawód.

– A to ci dopiero! Policjant! Czego chcesz?

Nadal mówiła mu na ty, choć wiedziała, że ma do czynienia z nie znanym sobie człowiekiem. Montalbano pozostał przy formie oficjalnej.

– Chciałbym z panią porozmawiać.

– Po południu nie mogę, ale wieczorem jestem wolna.

– Dobrze, możemy się spotkać dziś wieczorem.

– Gdzie? Mam przyjść do ciebie do biura? Tylko podaj mi adres.

– Lepiej nie, wolę bardziej dyskretne miejsce.

Ingrid przez chwilę się nie odzywała.

– W twojej sypialni? – Jej głos zabarwił się irytacją. Wyraźnie zaczęła podejrzewać, że po drugiej stronie sznura siedzi jakiś cymbał, który próbuje ją poderwać.

– Proszę posłuchać. Ma pani prawo mi nie ufać, rozumiem to. Zróbmy w ten sposób: za godzinę będę u siebie w Vigacie. Proszę zadzwonić do komisariatu i poprosić mnie do telefonu. Dobrze?

Ingrid przez chwilę się wahała, wreszcie podjęła decyzję.

– Wierzę ci, policjancie. Gdzie i kiedy?

Uzgodnili miejsce – bar „Marinelli”. O dziesiątej, na którą się umówili, jest zawsze pusty. Montalbano poprosił, żeby nikomu nie wspominała o spotkaniu, nawet mężowi.

Willa rodziny Luparello wznosiła się przy wjeździe do Montelusy, od strony morza. Był to dziewiętnastowieczny masywny budynek, opasany wysokim murem, pośrodku którego wyrastała brama z kutego żelaza, tego dnia otwarta na oścież. Wysadzaną drzewami aleją, przecinającą część ogrodu, Montalbano doszedł do przymkniętych drzwi wejściowych, z pokaźną czarną wstęgą umocowaną na jednym ze skrzydeł. Wsunął głowę i tułów, żeby zobaczyć, co się dzieje wewnątrz. W przestronnym przedsionku stało około dwudziestu osób, które rozmawiały ściszonymi głosami, ze stosownym do okoliczności wyrazem twarzy. Pomyślał, że nie wypada się przeciskać: ktoś mógłby go rozpoznać i zacząć się zastanawiać nad przyczyną jego obecności. Obszedł więc willę, aż natrafił na tylne drzwi, które były zamknięte. Kilkakrotnie nacisnął guzik dzwonka, licząc na to, że ktoś się zjawi, żeby mu otworzyć.